— Bo ów żmirłacz jest bubołakiem — dobiegł mnie szept, gdy przechodziliśmy przez ulicę.
Kiedy się rozejrzałem, oczywiście nikogo nie było.
JEDENAŚCIE
Ragma powiedział mi o rozłączeniu, ale nie odczuwałem żadnej zmiany. Wzrok miałem wlepiony w Charva, który chodził w kółko i często zaglądając do instrukcji trzymanej w torbie na brzuchu nastawiał maszynę z Rhenniusa. Wcale nie byłem zdenerwowany. No, może trochę.
Nacięcie na lewym ramieniu trochę piekło, ale nie było szczególnie bolesne. Ragma, co zrozumiałe, chciał uniknąć wprowadzania dodatkowych chemikaliów o nieznanym działaniu, a mnie się częściowo udało postawić blokadę działającą na zasadzie biosprzężenia zwrotnego. Tak więc moje obnażone lewe ramię spoczywało na niegdyś białym ręczniku hotelowym, który jaśniał i ciemniał tu i ówdzie pod miejscem, gdzie Ragma wtarł alkohol, rozciął skórę i ponownie użył alkoholu. Siedziałem na krześle obrotowym jednego z nieobecnych strażników, usiłując nie myśleć o wysiedleniu ze mnie gwiezdnego kamienia. Tak się jednak działo. Poznałem to po wyrazie twarzy Paula i Nadlera.
Umieszczony tuż przy podstawie maszyny z Rhenniusa M’mrm’mlrr chwiał się i skupiał — czy jak tam to nazwać — aby sprawić, że miało miejsce to, co miało miejsce. Przez świetlik było widać kawałek księżyca. Sala rozbrzmiewała echem najcichszego dźwięku i była zimna jak grób.
Nie byłem tak zupełnie przekonany, że działa się właściwa rzecz. Z drugiej strony nie byłem pewien, czy jest niewłaściwa. Nie było to to samo co oszukiwanie przyjaciela czy zdradzanie tajemnic albo coś z tych rzeczy, bo mój gość po pierwsze był nieproszony, a po drugie dałem mu to, czego chciał — a mianowicie wprowadziłem w stan aktywności.
Jednak ciągle z głębin pamięci dobiegała echem myśl, że podsunął mi wybieg prawny, kiedy szukałem czegoś, co nie pozwoli im mnie wywieźć z Ziemi. No i wykurował mi klatkę piersiową. I obiecał wszystko w końcu wyjaśnić.
Jednak mój metabolizm wiele dla mnie znaczył, a ta chwila w autobusie i wrażenie znajdowania się pod kontrolą, jakie miałem w szpitalu, też były nieprzyjemne. Powziąłem już przecież decyzję. Roztrząsanie tego na nowo było stratą czasu i emocji. Czekałem.
Bo ów żmirłacz jest bubołakiem!
Znów to samo, tym razem z nutą desperacji, na co po chwili nałożyły się potężne zęby obramowane wygiętymi ku górze wargami na przeciwległej ścianie. Zaczęły blednąc, blednąc… Zniknęły.
— Mamy go! — rzekł Ragma kładąc mi na ręce gazik. — Przytrzymaj to przez chwilę.
— Dobrze.
Dopiero wtedy odważyłem się spojrzeć.
Gwiezdny kamień leżał na ręczniku. Nie był dokładnie taki, jak pamiętałem, bo zmienił się trochę jego kształt, a kolory wydawały się żywsze — prawie pulsujące.
Bo ów żmirłacz jest bubołakiem. Wszystko od zniekształconej prośby o powtórne rozważenie sprawy po eufemistyczne ostrzeżenie o pewnych kwiatach pod adresem osy zniekształcone przez barierę skrętności. Dużo bym jednak wtedy dał, żeby mieć pewność.
— Co teraz z nim zrobicie? — spytałem.
— Umieścimy w bezpiecznym miejscu — odparł Ragma — ale najpierw cię odwrócimy. Potem wszystko przez jakiś czas będzie zależeć od waszych Narodów Zjednoczonych jako aktualnych powierników. Jednak raport o tym nowym odkryciu trzeba będzie rozesłać do wszystkich członków konfederacji i sądzę, że wasze władze będą chciały przyjąć ich rady co do badań i obserwacji, które mogą się okazać konieczne.
— Chyba tak — powiedziałem, a Ragma sięgnął ręką po kamień.
— Bądź grzeczny — z drugiego końca sali dobiegł nadto znajomy głos. — Ostrożnie, ostrożnie! Bądź łaskaw zawinąć go w ręcznik. Nie chciałbym, żeby się porysował czy obłupał.
Do sali weszli Zeemeister i Buckler z wymierzoną w nas bronią. Uśmiechnięty Jamie został przy wejściu. Morton, wyglądający na bardzo z siebie zadowolonego, podszedł do nas.
— A więc tak go schowałeś, Fred — zauważył. — Sprytna sztuczka.
Nic nie powiedziałem, ale powoli wstałem mając w głowie tylko jedną myśl, że z takiej pozycji mogłem szybciej zadziałać.
Potrząsnął głową.
— Niepotrzebne nam kłopoty — rzekł. — Tym razem jesteś bezpieczny, Fred. Wszyscy tutaj są bezpieczni. O ile dostanę kamień.
Zastanowiłem się na sposób, jak miałem nadzieję, telepatyczny, czy w charakterze wkładu do ogólnego spokoju M’mrm’mlrr mógłby wypalić mu mózg.
Sugestia została najwyraźniej przyjęta w chwili, gdy Morton podszdł do mnie i wziął kamień do ręki. Wtedy właśnie wrzasnął i wpadł w lekkie konwulsje.
Sięgnąłem po pistolet obiema rękami. Jamie był wystarczająco daleko, żeby dać mi w tym uczciwe fory. Nie sądziłem, że zaryzykuje trafienie szefa.
Zanim wyrwałem mu pistolet, wystrzelił dwa razy. Nie udało mi się go jednak zatrzymać, bo pchnął mnie w brzuch i ciosem w szczękę powalił na podłogę. Broń wpadła poślizgiem pod podwyższenie, na którym stała maszyna z Rhenniusa.
Zeemeister kopniakiem odrzucił od siebie Ragmę, który właśnie wtedy zdecydował się zaatakować. Ciągle ściskając kamień wyjął z okolic przedramienia długi, lśniący sztylet. Krzyknął coś do Jamiego, ale urwał w połowie.
Chciałem zobaczyć, co się dzieje, ale stwierdziłem, że to kolejna halucynacja.
Broń Jamiego leżała o sześć kroków za nim, a on sam stał rozcierając sobie nadgarstek. Przed sobą miał mężczyznę ze starannie przystrzyżoną bródką i rozbawionym wyrazem twarzy, trzymającego jedną rękę w kieszeni, a drugą kręcącego młynka drewnianą pałką.
— Zabiję cię — usłyszałem Jamiego.
— Nie, Jamie! Nie! — krzyknął Zeemeister. — Nie zbliżaj się do niego, Jamie! Uciekaj!
Zeemeister cofnął się, zatrzymując się tylko po to, żeby ciąć jedną z macek M’mrm’mlrra, jakby znał źródło bólu wewnątrz głowy.
— To nikt specjalny — odkrzyknął Jamie.
— To kapitan Al! Uciekaj, głupcze!
Jamie postanowił jednak uderzyć.
Nieomal zobaczenie tego było pouczające.
Mówię „nieomal”, bo pałka świsnęła trochę zbyt szybko, żebym zauważył jej ruch. Nie byłem zatem pewien, gdzie i ile dokładnie razy go dotknęła. Wydawało się, że Jamie tylko wziął zamach i zaraz potem leżał.
Następnie ciągle kręcąc pałką młynka halucynacja obeszła niedbałym, teraz lekkim krokiem skulone ciało Jamiego i skierowała się w kierunku Zeemeistera.
Nie spuszczając oka ze zbliżającej się postaci Zeemeister dalej się cofał, trzymając przed sobą nóż ostrzem skierowany do góry.
— Myślałem, że pan nie żyje — odezwał się w końcu.
— Najwyraźniej byłeś w błędzie — zabrzmiała odpowiedź.
— A dlaczego właściwie to pana interesuje?
— Próbowałeś zabić Freda Cassidy’ego — rzekł — a ja wiele zainwestowałem w edukację tego chłopca.
— Nie skojarzyłem nazwiska — odparł Zeemeister. — Ale tak naprawdę to nigdy nie chciałem go skrzywdzić.
— Słyszałem co innego.
Zeemeister przeszedł bramkę w barierce i dalej się cofał, aż obracająca się platforma maszyny z Rhenniusa musnęła mu od tylu spodnie. Błyskawicznie się wtedy odwrócił i zamachnął na przesuwającego się obok Charva wymachującego kluczem nasadowym. Charv zawył i uciekł z platformy, zeskakując na podłogę obok M’mrm’mlrra i Nadlera.
— Co chcesz zrobić, Al? — spytał Zeemeister odwracając się do mego wuja.