Выбрать главу

Nadal nic. Nie pozwoliłem jednak wątpliwościom zakraść się w moje myśli.

— Uparciuch z ciebie, co? — ciągnąłem. — No ale masz chyba wiele do stracenia. Wydaje się jednak, że skoro Ragma i Charv są tak daleko od centrum, to mają trochę swobody w pracy. Może znają jakiś sposób, żeby ci to trochę ułatwić. Nie wiem. Tak tylko mówię. Ale warto o tym pomyśleć. Z tego, że nikt tu za mną nie przyszedł, wnoszę, że M’mrm’mlrr czyta w moich myślach i przekazuje je tam na dole. Pewnie wiedzą już wszystko to, czego się domyśliłem. Pewnie wiedzą, że noga ci się powinęła nie z twojej winy. Chyba ani ty, ani ktokolwiek inny nie zdawał sobie do niedawna sprawy, że gwiezdny kamień jest żywą istotą i że gdy go uaktywniłem, zaczął zapisywać i przetwarzać dane. Miał trudności z powodu bariery skrętności, bo to, co uaktywniało kamień, wprawiało w stan spoczynku mnie — w celu skontaktowania się z nim. Więc nie mógł ot tak, po prostu, podać swoich wniosków na twój temat. Podsunął mi jednak linijkę z Lewisa Carrolla. Może znalazł ją wtedy w księgarni. Nie wiem. Bawił się też poprzekręcanymi wersjami wszystkich moich wspomnień. W każdym razie nie chwytałem. Nawet chociaż była to już druga taka próba. Najpierw był uśmiech. Tu też nic. Dopiero kiedy wuj Albert powiedział „Cheshire”, a ja spojrzałem w górę i zobaczyłem zarys kota na tle księżyca, nad świetlikiem. To ty zrzuciłeś ten cały sprzęt rybacki na Paula Bylera. Twoim stworzeniem był Zeemeister. Potrzebowałeś ludzi jako pośredników, a on się doskonale nadawał: był przekupny, znał się na przestępstwach i od początku orientował się w sytuacji. Kupiłeś go i posłałeś po kamień. Tylko że kamień miał inne plany, a ja odczytałem je w ostatniej chwili. Jesteś czarnym kotem, który przeszedł mi drogę o jeden raz za dużo. Teraz myślę, że gdyby były tu jakieś światła, to ktoś na dole powinien zacząć szukać tablicy rozdzielczej. Może już do niej podchodzą. Zejdziemy na dół czy poczekamy na nich? Kiedy światła rozbłysną, zauważę cię.

Mimo tego, że sądziłem, że jestem przygotowany na wszystko, w następnej chwili zostałem zaskoczony. Wrzasnąłem, kiedy uderzył, i usiłowałem osłonić oczy. Ależ był ze mnie głupiec!

Szukałem wszędzie oprócz dachu budki.

W skórę głowy wbiły mi się pazury, podrapały mi też twarz. Chciałem zedrzeć stworzenie z siebie, ale nie mogłem go złapać wystarczająco mocno. Odrzuciłem więc rozpaczliwie głowę w kierunku ściany budki.

Oczywiście mogłem przewidzieć, że właśnie w tej chwili stwór zeskoczy. Rąbnąłem się z rozmachem o ścianę.

Klnąc, chwiejąc się, trzymając się za głowę nie mogłem przez chwilę go ścigać. Właściwie przez kilka chwil…

Wyprostowałem się w końcu, wytarłem krew z czoła i policzków i się rozejrzałem za stworem. Tym razem zauważyłem ruch. Sadził susami w kierunku krawędzi dachu, wskoczył na niski parapet ochronny…

Zatrzymał się, obejrzał się w tył. Naigrawał się ze mnie? Dostrzegłem błysk oczu.

— Doigrałeś się — powiedziałem i ruszyłem w jego kierunku.

Odwrócił się i popędził wzdłuż ściany. Wydawało się, że za szybko, by zatrzymać się na rogu.

Wcale się nie zatrzymał.

Nie sądziłem, że mu się uda, ale nie doceniłem jego siły.

Światła zapłonęły w chwili, gdy wyskakiwał w powietrze, a ja ujrzałem w całej okazałości czarny koci kształt płynący w powietrzu z wyciągniętymi przednimi łapami daleko poza krawędź budynku. Następnie zaczął spadać, zniknął mi z oczu, a ja usłyszałem miękkie uderzenie, drapanie, trzask.

Rzuciłem się naprzód i zobaczyłem, że wylądował po drugiej stronie. Znajdował się na szkielecie budynku stojącego obok sali wystawowej i już się wycofywał po jednym z dźwigarów.

Nie zmieniłem tempa.

Owej nocy, kiedy ostatnio odwiedziłem ten dach, pokonałem przepaść łatwiejszą drogą, ale teraz nie było czasu na takie luksusy — przynajmniej tak to sobie tłumaczyłem po fakcie. W rzeczywistości tym razem zasługa — albo wina — leżała po stronie tych popędliwych nerwów rdzeniowych.

Automatycznie oceniłem odległość podczas zbliżania, skoczyłem z miejsca, które moje ciało uznało za idealne, przefrunąłem nad parapetem ochronnym, przygotowałem ręce i nie spuszczałem celu z oka.

Zawsze przy takich okazjach martwię się o łydki. Jedno silne uderzenie i potężny ból mógłby przerwać łańcuch koniecznych czynności. A tu potrzebna była ścisła koordynacja — kolejny minus. Idealna sytuacja podczas wspinaczki istnieje wówczas, gdy jednorazowo potrzebna jest jedna główna czynność. Gdy jednak trzeba skoordynować zbyt wiele elementów, pojawia się głupie ryzyko. Kiedy indziej to, co teraz robiłem, byłoby głupie. Rzadko skaczę licząc na uchwyt rąk. Mogę to zrobić, jeśli coś przy okazji zyskuję. Ale to właściwie wszystko. Nie wyznaję zasady wszystko albo nic. Jednakże…

Stopami uderzyłem w dźwigar tam mocno, że poczułem to w zębach mądrości. Lewym ramieniem oplotłem pionowy wspornik, obok którego wylądowałem, a to, co się działo wewnątrz ramienia, na pewno spodobałoby się Torquemadzie. Zachwiałem się do przodu, jednocześnie skręcając w lewo i tracąc oparcie pod stopami. Wyrzuciłem w lewo prawą rękę, żeby chwycić się tego samego wspornika. Cofnąłem się na dźwigar, złapałem i utrzymałem równowagę. Zobaczyłem uciekiniera i puściłem wspornik.

Kierował się do platformy, na której robotnicy trzymali w beczkach i pod brezentem swoje rzeczy. Sam ruszyłem w jej kierunku biegnąc po dźwigarach, obmyślając najkrótszą drogę, tam, gdzie było to konieczne, uchylając się i obchodząc przeszkody.

Zobaczył mnie. Wskoczył na stertę przykrytą brezentem, potem na skrzynkę i na wyższe piętro. Chwyciłem się jakiegoś pręta i boku belki, zamachnąłem się do góry, znalazłem oparcie dla lewej stopy u szczytu pręta, podciągnąłem się, chwyciłem się dźwigara nad głową, wciągnąłem się na górę.

Kiedy stanąłem, zobaczyłem, jak kot znika nad krawędzią platformy o piętro wyżej. Powtórzyłem manewr.

Nigdzie nie było go widać. Mogłem tylko założyć, że dalej się wspinał. Poszedłem w jego ślady.

O trzy piętra wyżej znów go dostrzegłem. Zatrzymał się na wąskim przejściu z kilku desek służącym robotnikom jako podest przy windzie i patrzył na mnie. Światło z dołu i z tyłu jeszcze raz odbiło się w jego oczach.

A potem ruch!

Przylgnąłem do mego wspornika i ramieniem osłoniłem głowę. Okazało się to jednak niepotrzebne.

Brzęk, stuk i łoskot dobywający się z wiadra śrub czy nitów, które zepchnął z platformy, doszedł do mnie, minął mnie i odbijając się echem spadł na ziemię, gdzie zamilkł/zamilkł/w końcu zamilkł.