Выбрать главу

Oddech, który mógłbym wykorzystać na przekleństwa, zachowałem do dalszej wspinaczki i gdy tylko powietrze się oczyściło, jeszcze raz podjąłem drogę w górę. Zaczął mną szarpać zimny wiatr. Rzucając okiem za siebie i w dół, dostrzegłem na sąsiednim, oświetlonym dachu ludzkie figurki z zadartymi głowami. Nie byłem pewien, ile widzą.

Zanim dotarłem do miejsca, skąd spadł na mnie grad pocisków, obiekt pościgu znalazł się o dwa piętra wyżej i najwyraźniej chwytał oddech. Teraz lepiej widziałem, bo platformy skurczyły się do nielicznych desek i wchodziły w świat twardych, prostych linii i zimnych, prostych kątów tak klasycznych i oszczędnych jak jedno z twierdzeń Euklidesa. W miarę jak wchodziłem wyżej, wiatr szarpał mną z większą siłą, powoli porzucając przypadkowość i zyskując na stałości. W czubkach palców poczułem wrażenie lekkiego arytmicznego chwiania się całej konstrukcji, które objęło całe moje ciało. Odgłosy miasta przestały istnieć jako oddzielne dźwięki. Najpierw było to chrapanie potem brzęczenie, aż w końcu wiatr zatarł i przetrawił wszystko. Gwiazdy księżyc oświetlały geometrię, wśród której manewrowaliśmy, a wszystkie powierzchnie były suche, co właściwie jest jedynym ukojeniem nocnego alpinisty.

Dalej szedłem za stworem w górę. W górę. Poprzez dwa oddzielające nas poziomy, pozostał mi jeszcze jeden.

Stał o poziom wyżej wbijając we mnie wzrok. Nie było już więcej pięter. Osiągnęliśmy szczyt. Więc czekał.

Zatrzymałem się i w odpowiedzi wbiłem wzrok w niego.

— Gotów przyznać, że to koniec? — mruknąłem. — Czy gramy dalej?

Żadnej odpowiedzi. Ani komentarza. Po prostu stał i mnie obserwował.

Przesunąłem ręką w górę po wznoszącym się obok mnie wsporniku.

Uciekinier skurczył się. Przysiadł, zebrał się w sobie, jakby do skoku.

Cholera! Kiedy osiągnę ten poziom, przez kilka chwil będę w niekorzystnej sytuacji. Głowę będę miał odsłoniętą, a ręce zajęte podciąganiem się w górę.

Z drugiej strony sam będzie nieźle ryzykował skacząc na mnie i dostając się w zasięg moich rąk.

— Myślę, że blefujesz — powiedziałem. — Idę na górę.

Wzmocniłem chwyt na wsporniku.

Przyszła mi wtedy do głowy myśl, która rzadko się tam pojawiała: A co, jeśli spadniesz?

Zawahałem się — było to tak nowa myśl — sytuacja, której się po prostu nie rozważa. Oczywiście zdawałem sobie sprawę, że coś takiego może się zdarzyć. Przytrafiło mi się to wiele razy i to z różnym skutkiem. Jednak nie jest to rzecz, nad którą człowiek się głęboko zastanawia.

Ale na dół jest daleko. Nigdy się nie zastanawiasz, jaka będzie twoja ostatnia myśl, tuż przed zgaśnięciem światła?

Chyba każdy się kiedyś zastanawiał przez krótszy czy dłuższy czas. Jednak nie jest to warte wytężonego wysiłku umysłowego, aby zakwalifikować jako oznaka czegoś, co powinno zostać złożone w ofierze na poplamionym ołtarzu zdrowia psychicznego. Ale…

Spójrz w dół. Jak daleko? Jak wielka odległość? Jak to jest, kiedy się spada? Czy w nadgarstkach, dłoniach, stopach, kostkach czuje się mrowienie?

Oczywiście. Ale znów…

Zawrót głowy! Ogarnął mnie całego. Fala za falą. Coś, czego nigdy przedtem nie doświadczyłem z taką intensywnością.

Jednocześnie zdałem sobie sprawę z nienaturalnego pochodzenia tego zaburzenia. Trzeba być supernaiwniakiem, żeby tego nie zauważyć.

Mój mały, futrzasty nieprzyjaciel wysyłał to uczucie, skutecznie próbując wytworzyć u mnie akrofobię.

Niektóre jednak rzeczy muszą wykraczać poza sferę fizyczną, somatopsychiczną. Przynajmniej te drobne resztki mistycyzmu, które składają się na jedyną znaną mi religię uparcie twierdziły, że nie tak łatwo jest zmienić miłość w nienawiść, namiętność w strach, pokonać życiową pasję irracjonalnością chwili.

Uderzyłem pięścią we wspornik, ugryzłem się w wargę. Byłem przerażony. Ja. Fred Cassidy. Bałem się wspinać.

Spadanie, spadanie… Nie unoszenie się liścia czy zbłąkanego kawałka papieru, lecz szybkie spadanie ciężkiego ciała… Jedyną przeszkodą są być może pręty naszej klatki… Krwawy odcisk tu czy tam… To jedyne przesłanie, jakie możesz po sobie zostawić po drodze w dół… Jak z drzew, których ze strachem kurczowo się trzymali twoi nie tak dawni przodkowie…

Wtedy to dostrzegłem. Właśnie tego potrzebowałem, tego szukałem na oślep usiłując wytrzymać atak: coś poza sobą, na czym mógłbym w pełni skupić uwagę. Stwór akurat wtedy pozwolił sobie na przejaw protekcjonalnej postawy wobec całej rasy ludzkiej. W mieszkaniu Merimeego Sibla rozzłościł mnie tym samym podejściem. To mi wystarczyło.

Pozwoliłem ogarnąć się ślepej wściekłości. Przyzywałem ją, pobudzałem.

— Dobra — powiedziałem. — Ci sami przodkowie strącali takich jak ty z gałęzi dla zabawy — żeby widzieć, jak parskacie i spadacie, żeby przekonać się, czy zawsze lądujecie na cztery łapy. To stara zabawa.

Od wieków nie przeprowadzano jej właściwie. W imieniu moich dziadów mam właśnie zamiar ją odnowić. Oto uśmiechnięty antropoid: strzeż się jego przeciwstawnych kciuków!

Chwyciłem się belki i podciągnąłem się w górę.

Stwór cofnął się, zatrzymał, ruszył do przodu, znów się zatrzymał. Poczułem z powodu jego niezdecydowania rosnące uniesienie, tryumf z powodu zatrzymania bombardowania mego umysłu. Kiedy osiągnąłem jego poziom, schyliłem nisko głowę i chwyciłem się obiema rękami poprzecznego dźwigara rozstawiając je na tyle szeroko, by niezależnie od tego, która zostałaby podrapana, druga mnie utrzymała.

Stwór jakby chciał zaatakować, rozmyślił się, a potem odwrócił się i zaczął uciekać.

Podciągnąłem się w górę. Wstałem.

Patrzyłem, jak zmyka, nie zatrzymując się, dopóki nie znalazł się po przeciwnej stronie kwadratu stali, który dzieliliśmy. Wtedy przesunąłem się do najbliższego rogu, a on do najdalszego. Ruszyłem wzdłuż następnego boku. On w przeciwną stronę wzdłuż boku przeciwległego. Zatrzymałem się. On też. Popatrzyliśmy na siebie.

— Dobra — powiedziałem wyjmując papierosa i zapalając go. — Przy impasie przegrywasz. Ci na dole nie siedzą z założonymi rękoma. Dzwonią po pomoc. Niedługo wszystkie drogi na dół będą odcięte. Mogę się założyć, że niedługo przyleci tu helikopter — z bronią na podczerwień. Zawsze rozumiałem, że kiedy ma się kłopoty, lepiej jest się poddać, niż unikać aresztowania. Jestem przedstawicielem zarówno Departamentu Stanu mojego kraju, jak i Narodów Zjednoczonych. Wybieraj. Zamierzam…

Dobrze, usłyszałem w myślach. Poddam ci się jako pracownikowi Departamentu Stanu.

Natychmiast przesunął się do następnego rogu, zawrócił i ruszył równym krokiem. Zawrócił jeszcze raz i poszedł w kierunku rogu, który właśnie opuściłem. Doszedł tam jednak przede mną, skręcił i ruszył na mnie.

— Zatrzymaj się tam, gdzie jesteś — powiedziałem — i uważaj się za aresztowanego…

Zamiast tego stwór skoczył na mnie, a mój umysł wypełnił się czymś, co można z grubsza oddać słowami tak:

/lepiej\ /zębami) O wiele jest umierać z \ szlachetniej \I pazurami! /gardle\ (gniazda W wroga i totemu \sercu/ cywilizacji Gińniszczycielugniazd!

Moja ręka wystrzeliła w przód w chwili, gdy skakał, i z braku lepszej broni pstryknąłem mu papierosem w pysk.

Skręcił się i machnął na niego, tuż zanim oderwał łapy od dźwigara. Spróbowałem jednocześnie się cofnąć i przykucnąć, unosząc ręce dla zachowania równowagi, dla ochrony.