Uderzył mnie, ale nie trafił ani w serce, ani w gardło. Uderzył mnie w lewe ramię, szaleńczo drąc mi pazurami lewą rękę i bok. A potem spadł.
Chwila nierozdzielnych myśli i działań: odzyskać równowagę, uratować paskudnika — dla jego wiedzy — prawa ręka na lewo, ciężar ciała na lewą stopę, lewa ręka sięga, chwyta — nie przeważ! — teraz szarpnięcie, opór…
Miałem go! Trzymałem go za ogon! Ale…
Krótki opór, nagłe rozdarcie, nowe przesunięcie chwili…
Trzymałem jedynie czarny, sztywny, sztuczny ogon z przymocowanymi do niego kawałkami jakiegoś gumowego materiału na przebranie. Dostrzegłem mary, ciemny kształt mijający oświetlony obszar poniżej. Chyba nie wylądował na cztery łapy.
DWANAŚCIE
Czas.
Kolejne fragmenty, kawałki, drobiny… Czas.
Święto Objawienia w czerni i świetle, scenariusz w zieleni, złocie, fiolecie i szarości…
Widać człowieka. Wspina się w powietrzu zmierzchu, wspina się na wysoką Wieżę Cheslerei w mieście zwanym Ardel na brzegu morza, którego nazwy nie bardzo jeszcze potrafi wymówić. Morze jest ciemne jak sok z winogron, musujące jak chianti światłocieniem fermentacji światła odległych gwiazd i zakrzywionych promieni Canis Vibesper, gwiazdy głównej tej planety, teraz znajdującej się tuż pod horyzontem, budzącej inny kontynent. Wiatry rodzące się nad polami wiją się między połączonymi balkonami, wieżami, murami i pasażami miasta, niosąc ku swemu starszemu, zimniejszemu towarzyszowi wonie ciepłej ziemi…
Wspinając się po zielonych kamieniach budowli od strony morza udaje mu się ścigać z resztkami dnia uciekającego w górę, chwiejącego się, gotowego do skoku. W dziwacznym świetle wieczoru szczyt Wieży Cheslerei jest ostatnim miejscem, jakiego dotyka złoto dnia przed odejściem z kapitolu. Dał sobie czas od początku zachodu słońca, aby prześcignąć resztki światła od podstawy do szczytu i być na miejscu, gdy przyjdzie noc. Ściga się teraz z cieniami. Jego własny cień jest już rozproszony, a jego ręce pomykają nad ciemnością jak ryby. Na ogromnych wysokościach nad nim noc wykuwa gwiazdy. Po drodze widzi poprzez kryształową maskę atmosfery ich coraz większy blask. Dyszy, a plamka złota zmniejszyła się. Zaczynają go mijać cienie.
Lecz to wąskie pasemko złota na zieleni trwa. Myśląc może o innym miejscu pełnym zieleni i złota wspinacz porusza się jeszcze szybciej, doganiając swój własny cień. Światło co chwila to zanika, to powraca.
W chwili jasności wspinacz chwyta się parapetu i podciąga się w górę jak pływak wyskakujący z wody.
Podciąga się i wstaje zwracając głowę ku morzu, ku światłu. Tak…
Chwyta ostatnią plamkę złota. Patrzy na nią tylko przez chwilę.
Następnie siada na kamieniu i patrzy na inne tysiące świateł nocy, jak nie widział ich nigdy dotąd. Patrzy przez długą chwilę…
Oczywiście dobrze go znam.
Portret „Chłopiec i pies bawiący się na plaży”, „Tik-tak i miniona burza”, fragment…
— Przynieś, chłopcze! Przynieś!
— Do cholery. Ragma! Jeśli chcesz grać, naucz się porządnie rzucać frisbee! Zaczyna mnie już męczyć to ciągłe bieganie!
Zachichotał. Podniosłem dysk i posłałem go w kierunku Ragmy. Chwycił go i znów odrzucił w krzaki rosnące dalej wzdłuż brzegu.
— Dosyć — powiedziałem. — Nie gram. To beznadziejne. Łapiesz dobrze, ale rzucasz do kitu.
Odwróciłem się i poszedłem z powrotem do wody. Po kilku chwilach usłyszałem szuranie. Ragma dołączył do mnie.
— W domu mamy trochę podobną grę — rzekł. — Tam też nie szło mi najlepiej.
Obserwowaliśmy, jak spienione fale wbiegają na plażę, zmieniają kolor z zielonego na szary, tłoczą się i plują pianą w pośpiechu.
— Daj mi papierosa — powiedział Ragma.
Sam też sobie wziąłem.
— Gdybym ci powiedział to, o czym wiem, że chciałbyś się dowiedzieć, to złamałbym zasady bezpieczeństwa — rzekł.
Nie odpowiedziałem. Domyśliłem się już tego.
— Ale i tak ci powiem — ciągnął. — Nie w szczegółach. Tylko ogólny obraz. Zdam się tu na własny osąd. Właściwie w dużym stopniu jest to jawny sekret, a skoro twoja rasa zaczyna podróżować do innych światów i przyjmować pozaziemskich gości, prędzej czy później i tak o tym usłyszycie. Wolałbym, żeby powiedział ci o tym przyjaciel. Jest to czynnik, który musisz wziąć pod uwagę, żeby podjąć właściwą decyzję co do przedstawionej ci oferty. Uważam, że jesteśmy ci winni przynajmniej tyle.
— Mój kot z Cheshire… — zacząłem.
— To był Willowhim, przedstawiciel jednej z najpotężniejszych kultur w galaktyce. Jeśli chodzi o handel i wykorzystanie nowych światów, konkurencja między różnymi narodami tworzącymi cywilizację zawsze była ostra. Istnieją wielkie kultury i potężne bloki sił oraz — powiedzmy — światy rozwijające się taki jak twój, które dopiero co stanęły u progu wielkiego świata. Pewnego dnia twoja rasa prawdopodobnie otrzyma członkostwo naszej Rady oraz prawo głosu i wyboru. Jak myślisz, jaką siłą będziecie dysponować?
— Nie jakąś szczególnie się liczącą — odparłem.
— A co się robi w takich okolicznościach?
— Poszukuje się sprzymierzeńców, zawiera umowy. Szuka się kogoś innego o podobnych problemach i dążeniach.
— Moglibyście się sprzymierzyć z jednym z wielkich bloków. Odwdzięczyliby się wam za poparcie.
— Istniałoby niebezpieczeństwo zostania marionetką. Lub wielkich strat spowodowanych takim związkiem.
— Może tak, może nie. Nie tak łatwo przewidzieć coś takiego. Z drugiej strony, moglibyście się związać z innymi mniejszymi grupami, których sytuacja, jak powiedziałeś, jest podobna do waszej. Oczywiście i tu czai się niebezpieczeństwo, no, ale wybór nigdy nie jest tak oczywisty. Czy mimo to zaczynasz pojmować, do czego zmierzam?
— Być może. Czy dużo jest… światów rozwijających się… takich jak mój?
— Tak — rzekł. — Jest ich całkiem sporo. Cały czas pojawiają się nowe. I bardzo dobrze — dla wszystkich. Potrzebujemy tej różnorodności — tych wszystkich punktów widzenia i indywidualnego podejścia do problemów wszędzie stawianych przez życie.
— Czy mogę bezpiecznie założyć, że w poważniejszych sprawach znaczna ilość młodszych światów trzyma się razem?
— Możesz bezpiecznie to założyć.
— Czy jest ich wystarczająca ilość, żeby coś znaczyć?
— Zaczyna do tego dochodzić.
— Rozumiem — powiedziałem.
— Tak. Niektóre ze starszych, lepiej osadzonych sił nie miałyby nic przeciwko ograniczeniu ich znaczenia. Jednym ze sposobów jest zmniejszenie ich liczby.
— Gdybyśmy poważnie zabałaganili sprawę wymiany przedmiotów, to zostalibyśmy wykluczeni na zawsze?
— Nie na zawsze. Przecież istniejecie. Osiągnęliście wystarczający stopień rozwoju. Prędzej czy później musielibyście zostać uznani, nawet jeśli początkowo głosowano by przeciwko wara. Byłby to jednak punkt na waszą niekorzyść i przyczyniłoby się to do opóźnienia całej sprawy. Na długo.
— Czy cały czas podejrzewałeś Willowhimów?
— Podejrzewałem jedną z większych potęg. Było już kilka podobnych incydentów — dlatego mamy oko na początkujących. W tym przypadku łatwo im poszło — znaleźli gotową sytuację, którą mogli wykorzystać. Jednak myślałem, że stoi za tym kto inny. Właściwie poznałem prawdę dopiero wtedy w sali wystawowej, kiedy Speicus przekazał wreszcie wiadomość, a ty pobiegłeś za Willowhimem. Teraz to już nieważne. Gdybyśmy przedstawili im wyniki naszego śledztwa i zażądali wyjaśnienia — czego nie zrobimy — Willowhimowie oczywiście odpowiedzieliby, że ich agent wcale nie był ich agentem, lecz niezrównoważoną osobą prywatną działającą na własny rachunek i wyraziliby żal z powodu spowodowanych przez niego niedogodności. Nie. Wystarczy, że będą mieli świadomość niepowodzenia. Popsuliśmy im szyki. Wiedzą, że my otrzymaliśmy to zadanie i że ty masz się na baczności — tak jak i twoje władze. Jestem pewien, że nie przydarzy ci się już nic tak jawnego.