— Pewnie następnym razem przybędą z darami.
— To całkiem prawdopodobne. Z drugiej strony twoja rasa jest już uprzedzona. Pojawią się też inni. Wykorzystanie jednych przeciwko drugim nie powinno być takie trudne.
— A więc nadal wszystko sprowadza się do pomieszczenia wypełnionego dymem…
— Albo metanem czy wieloma innymi substancjami — odparł Ragma. — Niezupełnie rozumiem…
— Polityka. To też gaz.
— Ach, tak. Jedna z podstawowych zasad życia.
— Ragma, chciałbym ci zadać pytanie osobiste.
— Proszę. Jeśli będzie zbyt krępujące, po prostu ci nie odpowiem.
— To powiedz mi, jeśli możesz, jak scharakteryzowałbyś swoją własną kulturę, rasę, naród — jakkolwiek wasi socjolodzy nazywają waszą grupę, wiesz, o co mi chodzi — w kategoriach wielkiej cywilizacji galaktycznej.
— Och, powiedziałbym, że jesteśmy dość praktyczni, sprawni, równozważeni…
— Zrównoważeni — poprawiłem.
— Właśnie. A zarazem idealistyczni, pomysłowi, zróżnicowani kulturowo i…
Kaszlnąłem.
—… że mamy wielkie możliwości — powiedział — oraz marzenia i energię młodości.
— Dziękuję.
Zawróciliśmy i zaczęliśmy iść plażą tuż nad granicą przypływu.
— Zastanawiałeś się już nad moją propozycją? — zapytał w końcu.
— Tak.
— Podjąłeś już jakąś decyzję?
— Nie — odparłem. — Chcę na jakiś czas wyjechać, żeby to sobie przemyśleć.
— Czy może wiesz w przybliżeniu, ile czasu ci to zajmie?
— Nie.
— No tak. No tak. Oczywiście natychmiast nas zawiadomisz bez względu na decyzję…
— Oczywiście.
Minęliśmy wyblakły napis ZAKAZ PŁYWANIA. Przez chwilę pomyślałem sobie o jego zaletach w porównaniu z napisem AMAWYd‹I SA2AS, który zobaczyłbym jeszcze jakiś czas przedtem. Moja kolekcja blizn też znajdowała się już na swoim miejscu, a papierosy smakowały normalnie. Stwierdziłem jednak, że będzie mi brakowało odwróconych wersji rozmokłych frytek, tłustych hamburgerów, starych sałatek i kawy w związku studentów. Jednak najbardziej mnie dręczyło wspomnienie stereoizowody, Spiegelschnappsa, jak podmuch wionący ze zdjęć Krainy Baśni…
— Chyba powinniśmy wracać do miasta — odezwał się Ragma. — Niedługo zacznie się przyjęcie u Merimeego.
— Słusznie. Ale powiedz mi jedną rzecz. Właśnie myślałem o odwróceniach dochodzących do poziomu molekularnego, ale zatrzymujących się przy atomach…
— I chcesz wiedzieć, dlaczego maszyna nie produkuje zgrabnych stosików antymaterii?
— No… tak.
Wzruszył ramionami.
— To się da zrobić, ale między innymi traci się w ten sposób wiele maszyn. A ta jest antykiem. Chcemy ją zachować. Jest drugim w kolejności N-osiowym zestawem od wracającym.
— A co się stało z pierwszym?
Zachichotał.
— Nie miał programu wykluczania cząsteczek.
— Jak on działa?
Potrząsnął głową.
— Istnieją rzeczy nie przeznaczone dla uszu człowieka — odparł.
— Świetnie to brzmi na tym etapie gry.
— Właściwie sam tego nie rozumiem.
— Och.
— Chodźmy na wódę i papierosy do Merimeego — powiedział. — Chcę też jeszcze sobie porozmawiać z twoim wujem. Zaproponował mi pracę, wiesz?
— Naprawdę? W jakim charakterze?
— Ma ciekawe pomysły dotyczące handlu galaktycznego. Mówi, że chce założyć skromną firmę eksportowo-importową. Widzisz, jestem prawie gotów do odejścia ze służby, a jemu jest potrzebny doradca z moim doświadczeniem. Moglibyśmy razem do czegoś dojść.
— Jest moim ulubionym wujem i wiele mu zawdzięczam. Zawdzięczam też jednak wystarczająco wiele tobie, żeby czuć się zobowiązanym zauważyć, iż jego reputacja jest nie całkiem nieposzlakowana.
Ragma wzruszył ramionami.
— Galaktyka jest duża. Istnieją prawa i okazje dla wszystkich sytuacji. Chce, żebym doradzał mu w tych właśnie sprawach.
Powoli skinąłem głową, bo dopiero niedawno, podczas wczorajszego małego zjazdu rodzinnego wskoczyły na swoje miejsce apokaliptyczne fragmenty rodzinnego folkloru, naświetlone przez rewelacje Merimeego i niektóre wspomnienia samego wuja Alberta. — A tak nawiasem mówiąc, doktor Merimee będzie wspólnikiem w całym przedsięwzięciu — dodał Ragma.
Nie przestawałem kiwać głową.
— Cokolwiek się stanie — powiedziałem — jestem przekonany, że będzie to dla ciebie pouczające i pouczające doświadczenie.
Doszliśmy do samochodu, wsiedliśmy do niego, pojechaliśmy do miasta, wyjechaliśmy z niego. Plaża za mną zrobiła się nagle pełna drzwi, a ja pomyślałem o damach, tygrysach, butach, statkach, laku do pieczęci i innych przedmiotach czających się na progu. Już wkrótce, wkrótce, wkrótce…
Wariacje na temat skomponowane przez Trzeciego Gargulca od Końca: „Gwiazdy i Marzenie Czasu”…
Dopadłem go w końcu w małym miasteczku leżącym w cieniu Alp. Rozmyślał na szczycie miejscowego kościoła, przyglądając się wielkiemu zegarowi na wieży ratusza po drugiej stronie placu.
— Dobry wieczór, profesorze Dobson.
— Co? Fred? Mój Boże! Uważaj na następny kamień — zaprawa trochę się kruszy… No. Świetnie. Wcale się ciebie dzisiaj nie spodziewałem. Cieszę się jednak, że do mnie zaszedłeś. Chciałem ci wysłać rano kartkę z opisem tego miasteczka. Nie chodzi tylko o wspinanie się, ale o perspektywę. Pilnuj zegara, dobrze?
— Dobrze — odpowiedziałem siadając na występie i zapierając się jedną nogą w wystający ornament.
— Przyniosłem coś panu — powiedziałem podając mu pakunek.
— Och, dziękuję. Wcale się nie spodziewałem. Niespodzianka… Fred, to bulgocze.
— Owszem.
Odwinął papier.
— Rzeczywiście! Nie widzę nalepki, więc lepiej spróbuję.
Obserwowałem duży zegar na wieży. Po chwili: — Fred! Nigdy nie próbowałem czegoś podobnego! Co to jest?
— Stereoizomer zwykłej whiskey — odparłem. — Niedawno pozwolono mi przepuścić kilka butelek przez maszynę z Rhenniusa, ponieważ ostatnio Komisja Specjalna Narodów Zjednoczonych Do Spraw Obcych Wyrobów jest dla mnie szczególnie mila. W tym sensie właśnie pan spróbował czegoś bardzo rzadkiego.
— Rozumiem. Tak… A z jakiej to okazji?
— Gwiazdy przebyły ognistą drogę do swych właściwych miejsc, zawisły z pełną elegancji zręcznością, stanowiąc szlachetne znaki.
Skinął głową.
— Pięknie powiedziane — rzekł. — Ale co masz na myśli?
— Żeby zacząć od końca, skończyłem studia.
— Przykro mi to słyszeć. Zaczynałem wierzyć, że cię już nie dostaną.
— Ja też. Jednak im się udało. Pracuję teraz w Departamencie Stanu lub Narodach Zjednoczonych, zależnie od punktu widzenia.