Выбрать главу

— Daj mi znać, jak jeszcze coś wymyślisz.

— Dobrze. Ty też?

— Tak.

Ruszyłem do drzwi.

— Na pewno nie chcesz zostać na kolacji? — zapytał.

— Nie, dziękuję. Muszę lecieć.

— To na razie.

— Na razie. Trzymaj się.

Przechodzę obok pociemniałej piekarni.

Na szybach gra nocy i światła. Przeczytałem: CZY CZUJESZ SMAK MOJEGO CHLEBA? Zawahałem się, odwróciłem, zauważyłem, gdzie cienie zrobiły anagram z wyprzedaży wypieków, pociągnąłem nosem i szybko poszedłem dalej.

Kawałki…

Około północy, kiedy wypróbowywałem nową trasę w górę katedry, pomyślałem, że widzę dodatkowego gargulca. Kiedy jednak się do niego zbliżyłem, zobaczyłem, że to profesor Dobson na szczycie przypory. Domyśliłem się, że znów się upił i liczy gwiazdy.

Wspinałem się dalej, aż doszedłem do pobliskiego występu muru, gdzie zatrzymałem się dla odpoczynku.

— Dobry wieczór, panie profesorze.

— Witaj. Fred. Tak, to ty, prawda? Piękna noc. Miałem nadzieję, że będziesz tędy przechodził. Napij się.

— Mam słabą tolerancję — odpowiedziałem — Rzadko sobie pozwalam.

— To szczególna okazja.

— W takim razie chętnie, ale odrobinę.

Przyjąłem podaną butelkę i pociągnąłem łyczek.

— Dobre. Bardzo dobre — powiedziałem oddając butelkę. — Co to takiego? I co to za okazja?

— Bardzo, bardzo specjalny koniak, który chowałem ponad dwadzieścia lat na dzisiejszą noc. Gwiazdy w końcu przebyły ognistą drogę do właściwych miejsc, zawisły z pełną elegancji zręcznością, stanowiąc szlachetne znaki.

— Co pan przez to rozumie?

— Idę na emeryturę, wypisuję się z tego parszywego wyścigu szczurów.

— Och, serdecznie gratuluję. Nic nie słyszałem.

— Taki był plan. Mój. Nie znoszę oficjalnych pożegnań. Jeszcze tylko kilka drobnych spraw do załatwienia i będę gotów do odjazdu. Prawdopodobnie w przyszłym tygodniu.

— Mam nadzieję, że miło pan spędzi czas. Nieczęsto spotykam kogoś o naszych zainteresowaniach. Będzie mi pana brakować.

Pociągnął z butelki, skinął głową, zamilkł. Zapaliłem papierosa, spojrzałem po uśpionym mieście i po gwiazdach. Noc była chłodna, wiaterek więcej niż tylko trochę wilgotny. Dochodziły do nas ciche, odległe, podobne do brzęczenia owadów odgłosy ruchu ulicznego. Siedzenie konstelacji przerywały mi od czasu do czasu nietoperze.

— Alkaid. Mizar. Alioth — mruknąłem — Megrez, Phecda…

— Merak i Dubhe — powiedział kończąc wyliczanie gwiazd Wielkiej Niedźwiedzicy i zaskakując mnie tym, że dosłyszał i że zna resztę.

— Są tam, gdzie zostawiłem je tyle lat temu — ciągnął. — Mam teraz bardzo dziwne uczucie — postanowiłem je dzisiaj przeanalizować. Czy kiedykolwiek patrzyłeś na jakąś chwilę w swojej przeszłości.

— Która nagle stawała się tak żywa, że wszystkie lata, jakie od niej upłynęły, wydały ci się krótkie, jakby ze snu, bezosobowe? Niczym zrutynizowane westchnienia miłosne? Nie — odpowiedziałem.

— Pewnego dnia, kiedy to ci się przytrafi, pamiętaj — koniak — powiedział, znów łyknął i podał mi butelkę.

Trochę się napiłem i zwróciłem mu ją.

— A jednak te tysiące dni jakoś przeminęły. Pełzanie życia i w ogóle — ciągnął. — Rozum mówi mi, że tak jest, choć co innego temu zaprzecza. Zdaję sobie z tego sprawę szczególnie mocno, bo jestem szczególnie świadom różnicy między tamtymi wcześniejszymi czasami i teraźniejszością. Zmiany się skumulowały. Podróże kosmiczne, podwodne miasta, postęp w medycynie — nawet nasz pierwszy kontakt z Obcymi — wszystkie te rzeczy zachodziły o różnym czasie, przy czym wszystko inne wydawało się nie zmienione. Pełzanie życia. Było ono właściwie takie samo oprócz tej jednej, nowej rzeczy. A potem, kiedy indziej, kolejna. I jeszcze jedna. Żadnej potężnej rewolucji. Był to proces przyrostu. I nagle człowiek jest gotów do emerytury, a to budzi refleksje. Spogląda wstecz, na Cambridge, gdzie pewien młodzieniec wspina się na jakiś budynek. Widzi tamte gwiazdy. Czuje fakturę tamtego dachu. Wszystko, co zdarzyło się potem, stanowi jedną rozmazaną plamę, kalejdoskopowy wzór o jednym kolorze. Znajduje się tu i znajduje się tam. Wszystko inne jest nierzeczywiste. Lecz są to dwa różne światy. Fred — dwa kompletnie różne światy — a on tak naprawdę nie widział, jak to się stało, nie złapał żadnego z nich na kończeniu się czy zaczynaniu. Takie właśnie uczucie towarzyszy mi dzisiejszej nocy.

— To dobre uczucie czy złe? — zapytałem.

— Właściwie nie wiem. Nie dobrałem sobie jeszcze do niego żadnej emocji.

— Proszę mi powiedzieć, kiedy się panu uda, dobrze? Zaciekawił mnie pan.

Zachichotał. Ja też.

— Wie pan co, to zabawne — powiedziałem — że nigdy nie przestał się pan wspinać.

Przez chwilę milczał, a potem rzekł: — Co do wspinania się, to jest to dosyć dziwne… Oczywiście, tam, gdzie studiowałem, było to coś w rodzaju tradycji, chociaż lubiłem to chyba bardziej niż inni. Po opuszczeniu uniwersytetu kontynuowałem wspinaczki przez kilka lat, a potem, przy tych wszystkich przeprowadzkach i braku możliwości, stały się one dość sporadyczne. Miałem jednak okresy — właściwie to był przymus — kiedy po prostu musiałem się wspinać. Brałem wtedy urlop i jechałem do jakiegoś miejsca, gdzie architektura była odpowiednia. Noce spędzałem wspinając się na różne budynki, gramoląc się po dachach i wieżach.

— Akrofilia — wtrąciłem.

— Słusznie. Nazwanie zjawiska jednak go nie wyjaśnia. Nigdy nie rozumiałem, dlaczego to robię. Co prawda w końcu przerwałem wspinanie na dłuższy czas. Może to zmiany hormonalne wieku średniego. Kto wie? A potem zacząłem uczyć. Kiedy usłyszałem o twoich wyczynach, zacząłem znów o tym myśleć. To doprowadziło do pragnienia, do działania, do nawrotu przymusu. Nigdy mnie już nie opuścił. Więcej czasu spędziłem zastanawiając się, dlaczego ludzie przestają się wspinać, niż dlaczego zaczynają.

— Wydaje się to naturalne.

— Właśnie.

Pociągnął kolejny łyk, zaproponował butelkę mnie. Chętnie bym się napił, ale znam swoją wytrzymałość i siedząc na skraju dachu nie chciałem jej nadwerężać. Machnął więc butelką w kierunku nieba: — Zdrowie damy z uśmiechem — powiedział i wypił je w moim imieniu.

— Za klejnoty imperium — dodał po chwili z szerokim gestem i toastem pod adresem innego gwiaździstego sektora. Niewłaściwego, ale nie szkodzi. Równie dobrze jak ja wiedział, że ten właściwy znajduje się jeszcze pod horyzontem. Oparł się, znalazł cygaro, zapalił je i zaczął się zastanawiać: — Ciekawe, ile oczu na głowie mają tam, gdzie oglądają „Monę Lizę”? Czy są podzielone na ścianki jak oczy owadów? Nieruchome? I jakiego koloru?

— Tylko dwoje. Sam pan o tym wie. Jakby orzechowe — przynajmniej na zdjęciach.

— Czy musisz sprowadzać romantyczną retorykę na ziemię? Poza tym Astabiganie goszczą mnóstwo podróżnych z innych światów, którzy ją oglądają.

— To prawda. A skoro już o tym mówimy, to klejnoty korony brytyjskiej są pod opieką ludzi o źrenicach w kształcie półksiężyca. Zdaje się, że mają oczy jakby lawendowe.

— Wystarczy — odrzekł. — Naprawiłeś błąd. Dziękuję.

Jakaś spadająca gwiazda zapłonęła zmierzając ku ziemi. Posłałem w jej ślady niedopałek papierosa.