— Zastanawiam się, czy to uczciwy handel? — powiedział. — Nie rozumiemy działania maszyny z Rhenniusa, a nawet Obcy nie bardzo wiedzą, co reprezentuje gwiezdny kamień.
— To nie był właściwie handel.
— Pozbyliśmy się dwóch ziemskich skarbów, a w zamian dostaliśmy dwa od Obcych. Jak inaczej można by to nazwać?
— Ogniwem w łańcuchu kula — odparłem.
— Nie znam tego terminu. Opowiedz mi o tym.
— Ta analogia przyszła mi na myśl, gdy czytałem szczegółowy opis zaproponowanej nam umowy. Kula to coś w rodzaju ceremonialnej podróży podejmowanej w różnych okresach przez Papuasów melanezyjskich, mieszkańców grupy wysp leżących na wschód od Nowej Gwinei — Wysp Trobrianda. Jest to jakby podwójne koło, ruch w dwóch przeciwnych kierunkach wśród wysp. Celem jest wymiana przedmiotów nie mających żadnej szczególnej funkcji dla danych plemion, lecz posiadających wielkie znaczenie kulturowe. Ogólnie rzecz biorąc są to ozdoby ciała — naszyjniki, bransolety — mające nazwy oraz barwne historie. Posuwają się wolno po wielkim kręgu wysp, a towarzyszą im ich coraz bardziej wydłużające się historie. Są wymieniane z wielką pompą i służą jako punkt skupienia entuzjazmu kulturowego, budując przez to pewną jedność, poczucie wzajemnych zobowiązań i zaufania. Otóż ogólne podobieństwo do programu wymiany z Obcymi, jaki właśnie rozpoczynamy, wydaje się dość oczywiste. Przedmioty stają się zarówno kulturowymi zakładnikami, jak i symbolami honoru powierników. Przez swoje istnienie, obieg i wystawianie nieuchronnie tworzą coś w rodzaju poczucia wspólnoty. W moim rozumieniu to właśnie jest prawdziwym celem istnienia łańcucha kula. Dlatego nie podoba mi się słowo „handel”.
— Bardzo ciekawe. Żaden z raportów nie przedstawiał tego w takim świetle — a już na pewno żaden z nich nie porównywał tej wymiany do zjawiska kula. Ujmuje się ją raczej jako opłatę wstępną za wstąpienie do galaktycznego klubu, cenę za korzystanie z dobrodziejstw wymiany myśli. Te rzeczy.
— To było po prostu gadanie fachowców, żeby uśmierzyć protesty opinii publicznej przeciwko wypuszczaniu z rąk skarbów kultury. Tak naprawdę obiecano nam jedynie wzajemność w łańcuch vi. Jestem pewien, że w końcu te inne rzeczy nastąpią, ale niekoniecznie jako bezpośredni efekt. Nie. Nasze rządy zastosowały uświęconą czasem praktykę dawania ludziom prostego, gładkiego wyjaśnienia skomplikowanej sprawy.
— Teraz to widzę — powiedział, przeciągnął się i ziewnął, — Właściwie wolę twoją interpretację od oficjalnej.
Zapaliłem jeszcze jednego papierosa.
— Dziękuję. Czuję się jednak w obowiązku zwrócić panu uwagę, że zawsze pociągały mnie pomysły przyjemne z estetycznego punktu widzenia. Kosmiczny zasięg tego wszystkiego — międzygwiezdny łańcuch kula — potwierdzający różnice i jednocześnie podkreślający podobieństwa wszystkich inteligentnych ras w galaktyce — wiążący je ze sobą, tworzący wspólne tradycje… Uderza mnie to swym wyrafinowaniem.
— Oczywiście — potwierdził, a następnie machnął ręką w kierunku wyższych rejonów katedry. — Powiedz mi, zamierzasz wejść dzisiaj do końca?
— Pewnie tak, za chwilkę. Chce pan już teraz iść?
— Nie, nie. Byłem tylko ciekaw. Zwykle wchodzisz na sam szczyt, prawda?
— Tak. A pan nie?
— Nie zawsze. Właściwie ostatnio trzymałem się raczej średnich wysokości. Zapytałem jednak, bo widzę, że jesteś w nastroju filozoficznym, i przyszło mi do głowy pytanie.
— Ten nastrój się udziela.
— Dobrze. To powiedz mi, co czujesz, kiedy osiągasz szczyt.
— Chyba jakieś uniesienie. Jakby poczucie dokonania czegoś.
— Z góry roztacza się rozleglejszy widok.
Widzisz dalej, zauważasz więcej szczegółów Krajobrazu. Czy o to chodzi? O lepszą perspektywę?
— Może częściowo. Ale po dojściu na szczyt czuję jeszcze coś innego: zawsze chcę wejść troszeczkę wyżej i zawsze czuję, że nieomal mogę, że zaraz to osiągnę.
— Tak, to prawda — powiedział.
— Dlaczego pan pyta?
— Nie wiem. Może żeby sobie przypomnieć. Ten chłopak z Cambridge powiedziałby to samo, co ty, ale ja częściowo zapomniałem. Nie tylko świat się zmienił.
Pociągnął kolejny łyk.
— Zastanawiam się, jak to naprawdę było? To pierwsze spotkanie — w Kosmosie — z Obcymi. Trudno uwierzyć, że od tego czasu upłynęło kilka lat. Rządy na pewno podretuszowały całą historię, więc prawdopodobnie nigdy się nie dowiemy, co dokładnie zostało powiedziane czy zrobione. Przypadkowe spotkanie w systemie nieznanym dla obu stron. Badały przestrzeń, i tyle. Niewątpliwie dla nich był to mniejszy wstrząs, bo znają tyle innych ras w całej galaktyce. Ale… Pamiętam ten nieoczekiwany powrót. Misja wykonana. Pół wieku przed terminem. W towarzystwie astabigańskiego statku zwiadowczego. Jeśli jakiś przedmiot osiągnie prędkość światła, zamieni się w dynię. Wszyscy o tym wiedzieli. Ale Obcy znaleźli sposób na oszukanie przestrzeni i sprowadzili nasz statek tunelem stworzonym pod nią. Albo po moście przerzuconym nad nią. Albo coś w tym stylu. Mnóstwo zajęcia dla wydziału matematyki. Dziwne uczucie. Niezupełnie takie, jak się spodziewałem. Jakby wspinać się na wieżę czy kopułę w naprawdę trudnych warunkach i wtem, kiedy doszło się do miejsca, w którym się już wie, że się udało, podnosi się głowę i widzi, że na szczycie już ktoś jest. No więc natknęliśmy się na galaktyczną cywilizację — luźną konfederację ras istniejącą od tysiącleci. Może mieliśmy szczęście. Z łatwością mogło nam to zająć jeszcze parę stuleci. A może i nie. Miałem i nadal mam mieszane uczucia. Jak po czymś tak deprymującym można wejść jeszcze troszeczkę wyżej? Dali nam wiedzę techniczną, dzięki której możemy zbudować własne statki odporne na dyniowacenie. Zakazali nam też prawa wstępu na wielkie obszary niebieskich nieruchomości. Przydzielili nam miejsce w programie wymiany, ale z konieczności niczym się nie popiszemy. W kolejnych latach zmiany będą zachodzić coraz szybciej. Być może świat nawet zacznie się zmieniać w zauważalnym tempie. I co wtedy? Gdy życie przestanie pełzać, wszyscy mogą skończyć równie oszołomieni, co stary, pijany alpinista na katedrze, któremu łaskawie pozwolono dostrzec jeden z trybików kręcących się między nim tutaj i wieżami Cambridge tam czy gdziekolwiek indziej. I co wtedy? Zobaczyć koło zamachowe i zmienić się w dynie? Przejść na emeryturę? Alkaid, Mizar, Alioth. Megrez, Phecda. Merak i Dubhe… One tam są. One ich znają. Być może gdzieś w głębi serca chciałem, żebyśmy byli sami w Kosmosie — żebyśmy tylko my mogli rościć sobie prawo do tego wszystkiego. Albo żeby napotkani Obcy znajdowali się trochę za nami we wszystkim. Chciwi, dumni, samolubni… To prawda. Teraz jednak to my jesteśmy prowincjuszami, Boże, miej litość! Wystarczy, żeby wypić twoje zdrowie. Dobrze! A więc toast! Pluję w twarz Czasowi, który mnie przemienił!
Nie potrafiłem wymyślić na poczekaniu żadnej odpowiedzi, więc milczałem. Jakaś część mnie chciała się z nim zgodzić, ale tylko część. Zresztą część mnie trochę żałowała, że wypił cały winiak.
Po pewnym czasie odezwał się: — Chyba dziś już nie będę się więcej wspinał — a ja uznałem to za dobry pomysł. Sam też postanowiłem nie wchodzić wyżej, więc zataczając coraz mniejsze kręgi schodziliśmy w dół, wokoło i w dół, a potem odprowadziłem zacnego profesora do domu.
Kawałki i fragmenty. Kawałki…
Przed położeniem się spać złapałem końcowy fragment bardzo późnego dziennika. Mgłę panującą w moim umyśle rozproszyła wiadomość o niejakim Paulu Bylerze, profesorze geologii, napadniętym wczesnym wieczorem w Parku Centralnym przez bandytów, którzy oprócz zabrania mu wszelkich pieniędzy, jakie miał przy sobie, pozbawili go także serca, wątroby, nerek i płuc.