Выбрать главу

Jakieś wezbranie w ciemnym akwarium na szczycie kręgosłupa przelało się później snami, wzorami nie poddającymi się pamięci jak zawirowania morskich żyjątek Niecących w nocy, snami przelewającymi się przez cienką, przezroczystą krawędź świadomości, z wyjątkiem kinestetycznego/synestetycznego pytania CZY CZUJESZ, JAK MNIE PROWADZĄ?, które musiało trwać nieskończenie dłużej niż cała reszta, bo później, znacznie później, trzecia poranna kawa pobudziła je do odrobiny ruchu, odrobiny koloru.

TRZY

Błysk słońca. Plusk słonia. Ściemnienie. Taniec gwiazd.

Szczerozłoty cadillac Faetona rozbił się tam, gdzie nie słyszały go żadne uszy, leżał płonąc, błysnął, zgasł. Jak ja.

W każdym razie kiedy obudziłem się, trwała noc, a ja byłem wrakiem.

Leżąc rozciągnięty na piasku i żwirze, z rękoma i nogami przywiązanymi rzemieniami z surowej skóry do palików, z pyłem w ustach, nosie, uszach i oczach, gryziony przez robactwo, spragniony, posiniaczony, głodny i trzęsący się, zastanawiałem się nad słowami mojego byłego opiekuna, doktora Merimee: „Jesteś żywym przykładem absurdu.”

Nie muszę chyba mówić, że specjalizował się w powieści francuskiej połowy wieku dwudziestego. A jednak te zniekształcone przez soczewki oczy dotykają jak kolce krańcowości mego położenia. Mimo tego, że już dawno temu odszedł z uniwersytetu w atmosferze skandalu z udziałem jakiejś dziewczyny, karła i osiołka — lub może właśnie dlatego — Merimee w ciągu tych lat zajął w moim prywatnym kosmosie pozycję swoistej wyroczni, a jego słowa często wracają do mnie w kontekstach odmiennych od rozmowy z początku semestru. Gorący piasek wykrzykiwał je przeze mnie całe popołudnie, a potem lodowate wiaterki nocy wszeptywały mi w przepieczony kotlet barani będący moim uchem: „Jesteś żywym przykładem absurdu.”

Ach tak. Ręce…

Spróbowałem poruszyć palcami, nie byłem pewien, czy mi się udało. Może wcale ich tam nie było, a ja odczuwałem słabą obecność nie istniejącej kończyny. Tak na wszelki wypadek jeśli jeszcze je miałem, pomyślałem sobie o gangrenie.

Cholera. I jeszcze raz. Bardzo frustrujące.

Semestr się zaczął, a ja wyjechałem. Po załatwieniu przesyłania moich koszy do Ralpha, kumpla ze sklepu z wyrobami artystycznymi, podążyłem na zachód, zabawiając taką samą ilość czasu w San Francisco, Honolulu i Tokio. Minęły dwa spokojne tygodnie. Następnie krótki pobyt w Sydney. Wystarczyło, żeby narobić sobie kłopotów wspinając się na tę operę wyglądającą jak ryba pożerająca rybę pożerającą rybę, którą wybudowali sobie na Bennelong Point nad zatoką. Otrzymałem upomnienie i wyjechałem kulejąc. Poleciałem do Alice Springs. Odebrałem zamówiony wcześniej powietrzny skuter. Wystartowałem wczesnym rankiem, zanim jeszcze na świat wypełzł upał dnia i blask rozumu. Okolica sprawiła na mnie wrażenie dobrego miejsca do wysyłania tam początkujących świętych, aby zobaczyli, co ich czeka. Znalezienie terenu wykopalisk zajęło mi kilka godzin, a kilka następnych zrobienie wykopów i ustawienie wszystkiego. Nie przewidywałem długiego pobytu.

Na ścianach urwisk znajdują się dosyć stare, wyryte w skale rysunki, zajmujące jakieś 150 metrów kwadratowych. Aborygeni z tych terenów wypierają się wszelkiej wiedzy na temat ich pochodzenia czy funkcji. Widziałem zdjęcia, ale chciałem zobaczyć rysunki w naturze, odbić je na papierze i trochę wokoło pokopać.

Wchodziłem do cienia mojej budki, sączyłem wodę sodową i przyglądając się naskalnym dziełom usiłowałem chłodno myśleć. Podczas gdy rzadko pozwalam sobie na tworzenie graffiti, słownego czy też tego będącego na wcześniejszym etapie, to zawsze żywiłem jakąś sympatię dla tych, którzy wchodzą na ściany i zostawiają na nich swoje ślady. Im dalej się człowiek cofa, tym bardziej interesujący staje się ten akt. Otóż, jak twierdzą niektórzy, być może jest prawdą, że impuls ten po raz pierwszy dal o sobie znać w troglodyckim odpowiedniku Tistępu i że rysunki w jaskiniach powstały w ten właśnie sposób, jako swego rodzaju obrazkowa sublimacja jeszcze bardziej prymitywnego ewolucyjnego sposobu oznaczania własnego terenu. Jeśli jednak aby to robić, ktoś zaczyna wspinać się po ścianach i zboczach gór, to wydaje się dość oczywiste, że z miłego spędzania czasu wykształciła się już forma sztuki. Często myślałem o tym pierwszym gościu z mastodontem w głowie, wpatrzonym w ścianę jakiegoś urwiska czy jaskini, i zastanawiałem się, co nagle kazało mu zacząć się wspinać i skrobać — jak się wtedy czuł. A także jaka była reakcja innych. Może zrobili w nim otwory na tyle duże, aby zapewnić wygodne wyjście stojącym za tym wszystkim duchom. Albo może zuchwała inicjatywa istniała wówczas w większej obfitości i czekała tylko na odpowiedni bodziec, a taką dziwaczną reakcję uważano za równie normalną co ruszanie uszami. Trudno powiedzieć. 1 nie da się przejść nad tym do porządku dziennego.

Tak czy owak tego popołudnia zrobiłem zdjęcia, a wieczorem i następnego ranka kopałem. Większość tego dnia spędziłem na kopiowaniu rysunków na przykładanym do nich papierze i robieniu dodatkowych zdjęć. Pod koniec dnia pociągnąłem dalej wykop podstawowy, natykając się na coś przypominającego kawałki stępionego kamiennego dłuta. Następnego ranka nie odkryłem nic równie interesującego, chociaż kopałem jeszcze długo po czasie, jaki wyznaczyłem sobie na pracę.

Potem schroniłem się do cienia, aby zająć się pęcherzami i przywrócić równowagę płynów, zapisując jednocześnie moje dotychczasowe dokonania i świeże myśli, które przyszły mi do głowy w związku z całym przedsięwzięciem. Około pierwszej zrobiłem sobie przerwę na drugie śniadanie, a potem znów przez jakiś czas bazgrałem w notesie.

Trochę po trzeciej nad głową przeleciał mi powietrzny samochód, zawrócił i zaczął schodzić do lądowania. Nieco mnie to zaniepokoiło, bo nie miałem żadnego oficjalnego pozwolenia na to, co robiłem. Gdzieś na jakimś papierze, karcie, taśmie albo na wszystkim naraz figurowałem jako „turysta”. Nie miałem pojęcia, czy na moją działalność jest potrzebne pozwolenie, chociaż poważnie to podejrzewałem. Czas wiele dla mnie znaczy, a robota papierkowa go marnuje: poza tym zawsze mocno wierzyłem w swoje prawo do robienia tego, czego nie można mi zabronić. Co czasami oznacza nie dać się na tym złapać. Nie jest aż tak źle, jak na to wygląda, bo facet ze mnie uczciwy, kulturalny i przyjemny. Osłaniając więc oczy przed błękitnym i ognistym popołudniem zacząłem szukać sposobów przekonania o tym władz. Zdecydowałem, że najlepiej będzie prawdopodobnie skłamać.

Pojazd wylądował. Wyszło z niego dwóch mężczyzn. W normalnych warunkach nie określiłbym ich jako wyglądających oficjalnie, ale zawsze należy brać poprawkę na zwyczaje i okoliczności, więc wstałem na ich powitanie. Pierwszy mężczyzna był mniej więcej mojego wzrostu, to znaczy miał prawie metr osiemdziesiąt, ale był mocno zbudowany i zaczynał pracować nad brzuszkiem. Oczy i włosy miał jasne, był lekko opalony i zlany potem. Jego towarzysz był o parę centymetrów wyższy, bardziej śniady, a podchodząc do mnie odgarnął z czoła nieposłuszne pasemko ciemnobrązowych włosów. Był szczupły i wyglądał na wysportowanego. Obaj mieli na nogach miejskie pantofle, a szczególne wrażenie w tym upale zrobił na mnie brak jakichkolwiek nakryć głowy.