Выбрать главу

Andrzej Ziemiański

Breslau Forever

Drogi Czytelniku,

Autor musiał poprzesuwać w czasie i przestrzeni niektóre wydarzenia, jakie miały miejsce w rzeczywistości - wyłącznie dla potrzeb dramaturgii. Nie znaczy to, że nie wie, co i kiedy się wydarzyło. Zmiany historii są naprawdę kosmetyczne.

Niektóre nazwiska użyte w powieści zostały wymyślone - większość jednak to prawdziwi ludzie oraz, abstrahując od kryminalno-fantastycznej fabuły, to opis ich autentycznych przeżyć.

Altbuserstrasse była małą, ale dość długą ulicą. Oficer kripo szedł nią rozdygotany. A może powinien wezwać gestapo? Poprosić o posiłki? Jak? Najbliższy telefon był chyba w aptece na Rynku. Albert Grunewald trzęsącymi się ze strachu rękami rozpiął płaszcz. Wyjął swojego lugera i przeładował. Wiedział, że mu to niewiele pomoże. Jednak musiał rozwiązać tę sprawę.

* * *

Kilka lat później ulicą Łaciarską, zwaną dawniej Altbuserstrasse, szedł przerażony oficer Milicji Obywatelskiej. Powinien wezwać posiłki. Ale jak? Na piechotę do komendy głównej czy najbliższego komisariatu? Łaciarska była jednym wielkim gruzowiskiem, Miszczuk ledwie mógł się przedrzeć. Rozpiął tandetną kurtkę, którą otrzymał z dostaw UNRRA. Wyjął radziecką tetetkę i przeładował. Podskórnie czuł, że mu to nie pomoże. Jednak musiał rozwiązać tę sprawę.

* * *

Ulica Łaciarska w roku 2006 wyglądała ślicznie, ponieważ gdy w przedszkolu z lewej strony zasadzono dziesiątki drzew, stała się jedyną oazą zielni w samym centrum, tuż przy Rynku. Sławek Staszewski, oficer policji, nie zwracał jednak uwagi na piękne drzewa i krzewy. Rozpiął swoją zajebistą kurtkę «The North Face», wyjął Hecklera&Kocha i przeładował. Miał dziwne wrażenie, że sam pistolet niewiele mu pomoże. Wyjął więc z kieszeni telefon, zadzwonił na komendę i zalogował się jako «swój». Odebrali błyskawicznie.

- Potrzebuję wsparcia - powiedział do operatorki.

- Mam w okolicy trzy radiowozy. Przysłać wszystkie?

- Tak. A może ma pani kogoś z brygady antyterrorystycznej?

Słyszał stukot klawiatury komputera w słuchawce. Potem krótkie «bip», kiedy namierzała go GPS-em.

- Mam dwa cywilne samochody w pobliżu - powiedziała. - Podesłać?

- Tak. I proszę ściągnąć posiłki z innych części miasta. Bardzo pilne.

- Aż tak źle? Co się dzieje?

Błagam. Niech pani załatwi, co się da na plac Nankiera. Za chwilę.

* * *

Albert Grunewald siedział w «Piwnicy Świdnickiej» ze swoim przyjacielem, weteranem pierwszej wojny światowej. Zjedli obfite śniadanie, sączyli teraz piwo, usiłując ignorować rozentuzjazmowanych gości wokół. Był rok 1939.

Richard Kuger mimo braku jednej ręki sprawnie przerzucał strony gazety.

- Jezus, zaczęliśmy wojnę z Polską.

- Przecież nakryjemy ich czapkami.

- Tak. Tylko że już z nimi walczyłem. - Spojrzał na swój kikut. - Hitlerowi coś się pomyliło.

- Co? Hiszpania, Austria, Czechosłowacja...

- A tak, tak. Hiszpania, Austria i Czechosłowacja. Ale teraz żarty się skończyły. Zaczęli się Polacy.

- Przesadzasz. Zmiażdżymy ich małe państewko.

- Oczywiście. Jednak się nie zdziw, kiedy ich flaga będzie powiewać nad Bramą Brandenburską w Berlinie. Spróbuj wtedy zachować przymilny wyraz twarzy.

Grunewald wypił łyk piwa. Doskonałego, zimnego, z silnym posmakiem goryczki. Znajdujące się pod «Piwnicą» katakumby były doskonałym miejscem do przechowywania tego napoju. Podobno podziemne korytarze ciągnęły się aż do browaru położonego nad portowym kanałem Odry. Ale szczerze w to wątpił. Z tego, co wiedział, na pewno sięgały podziemi supernowoczesnego banku wybudowanego na rogu Rynku i placu Solnego. Wrocław w ogóle stał się supernowoczesnym miastem. Modernistyczna rewolucja w architekturze była widoczna na każdym kroku. Te wszystkie obłości, wygięte szyby, budynki w kształcie okrętów pokonujących sztormy, industrialne koncepcje... Było co zwiedzać. Ale piwo, na szczęście, przechowywano tradycyjnie. W wilgotnych, mrocznych podziemiach sięgających pamięcią średniowiecza. Polskiego średniowiecza. Ta myśl naprowadziła Grunewalda na tok myślenia swojego przyjaciela.

- O czym ty mówisz?

- O tym, że podczas powstania śląskiego wypadł zza węgła jeden Polak i rąbnął mnie bagnetem. Za młody był, nie trafił w serce ani w brzuch. Trafił w rękę. Tyle że brudny bagnet miał.

- Jak to Polacy. Zawsze wszystko u nich brudne.

- Za dużo czytasz gazet. Ucięli mi rękę z powodu gangreny. - Kuger wysączył kolejną dawkę piwa. - Ostrze było posmarowane gównem. A na to nie ma lekarstwa. Obcięli mi rękę, żebym mógł żyć.

Uśmiechnął się.

- A kiedy go złapali, zdążył jeszcze rzucić nożem w oficera. I trafił w szyję. No trudno. Szyi nie da się amputować. A przynajmniej nie bez zgonu pacjenta. Więc oficer umarł sobie.

- Nie przesadzasz?

- Słuchaj. Żarty naprawdę się skończyły. Czechosłowacja czy Austria. Wszystko jedno. Wszędzie zwyciężymy. Ale usiłuj utrzymać przyjazny wyraz twarzy, jak oni będą zatykać swoją flagę na Bramie Brandenburskiej. Może przeżyjesz.

Grunewald skrzywił się w udawanym obrzydzeniu.

- No nie. Ty jesteś normalnie defetystą.

- Nie jestem. - Następny łyk piwa. - Ja po prostu widziałem oczy tego Ślązaka, który mnie zaatakował. Czysta, żywa furia. Uwierz mi. Oni nie darują.

- Przecież to zwykła nasza prowincja.

Kuger tylko pokręcił głową.

- Zacznij już trenować pokłony dla zwycięzców. Francja, Anglia, USA, Związek Radziecki. Wszędzie zwyciężymy. Jedynie Polacy nam nie darują - powtórzył po raz kolejny. - Wejdą w pakt z diabłem, za który zapłacą wszystkim, co mają. Ale nie darują. Znam tych sukinsynów.

- Gadanie.

- Tak myślisz? To przypomnij sobie, skąd się wzięło twoje nazwisko.

- O Boże Święty. Niby skąd?

- Od bitwy pod Grunwaldem. Któryś z twoich przodków musiał położyć tam głowę. Postaraj się nie podzielić jego losu.

Przerwali, żeby kelner mógł zebrać naczynia po śniadaniu.

- Jak tak ciebie słucham, to zaczynam się bać tego, że w ogóle żyję - podjął Grunewald po chwili.

Kuger popatrzył przyjacielowi w twarz.

- Bagnet posmarowany gównem. Ja nie mam ręki, a oficer spoczywa sobie w mogile gdzieś na Śląsku.

Boże... Zmieńmy temat. Co mamy na dzisiaj?

* * *

W starym niemieckim budynku siedział Miszczuk, oglądając przez okno miasto, które stało się jednym wielkim gruzowiskiem. Dostał obiad w kantynie, która jeszcze nie tak niedawno była stołówką gestapo. Zupa ze szmaty, to rozklepane do imentu «coś» i kiepskie kartofle sprawiały, że co chwilę mu się odbijało. Pochodził ze wsi, wiedział, co to prawdziwe kartofle. Wkręcił do maszyny papier z firmowym nadrukiem «Heil Hitler» u dołu. Nie znaleźli innego, więc przekreślali to ołówkiem - jedyny sposób. Niektórzy wypalali zapalniczkami, ale jakoś głupio było dać komunistycznej zwierzchności przepalony albo ucięty od dołu papier. Zresztą maszyna, na której pisał, wyglądała jeszcze śmieszniej. Nie miała polskich znaków, miała za to specjalny klawisz «SS», który odbijał od razu znak dwóch piorunów.

«Zaczalem sledztwo w zleconej sprawie». - Stukał powoli jednym palcem. - «Richard Kuger, auto...»

- Wasiak, jak się pisze autochton? - spytał kolegę w pokoju.

- Nie wiem. - Tamten zamyślił się na chwilę. - Zaczyna się chyba na «A».

- O kurrrrr... Jakie «h»?

- Nie wiem. Daj mi spokój. - Wasiak o mało nie wylał «zabarwionej na czarno wody», jak nazywali amerykańską kawę z dostaw. - Ja ze wsi jestem. Nie wiem, jak się pisze «h».