Owinął się szlafrokiem i zaczął pisać.
Zamierzam odsunąć Kugera od śledztwa. Jest potwornym defetystq. Anglia i Francja, tak jak przewidziałem, srają w gacie... - skreślił dwa ostatnie słowa - robią w portki ze strachu. My mamy za przyjaciół USA, Rosję, Włochy i Japonię. A oni kogo? Polskę, która zdycha, bo Stalin wbił im nóż w plecy? Zdobyliśmy Warszawę. Ich władze uciekają szosą na Zaleszczyki. Anglicy uzbrajają jakichś staruszków w myśliwskie dubeltówki i tworzą... - nie wiedział, jak to nazwać, więc wymyślił: - Volkssturm.
A ten Kuger siedzi w kawiarni przy piwku i prosi Boga, żeby Breslau pozostał niemiecki! Bo on kocha to miasto! A co miastu mogłoby się stać? I jeszcze lepsze. Prosi Boga, żeby nie nadlatywały nad niego żadne bombowce. Kompletny wariat. Jakie bombowce? Czyje? Skąd? Przecież żadne nie mają szans.
Staszewski zadzwonił do Ziemskiego. W słuchawce usłyszał zaspany kobiecy głos.
- Taaaaaak?
- Przepraszam - przedstawił się. - Czy zastałem...
- Tak, zastał pan - kobieta weszła Staszewskiemu w słowo. - Zaraz go obudzę. Tylko proszę się nie przejmować inwektywami, które buchną z jego ust. - Roześmiała się. - On się budzi przez jakąś godzinę, więc będzie bardzo brutalny. A pan z prasy czy z radia?
- Z policji.
- O cholera. Znowu kogoś pobił? Czemu ja nic nie wiem?
- Nie, nie. Proszę się nie przejmować.
- Bo on ma ciężką rękę, jak przywali, to wióry lecą.
- Ale to naprawdę nie jest sprawa o pobicie.
- Nie zastrzelił nikogo? Prawda? Niech pan powie, że nikogo nie zastrzelił. Proszę.
Staszewski tylko westchnął.
- Służę. - I wyrecytował poważnym tonem: - Nikogo nie zastrzelił.
- Bo już było wiele przesłuchań o pobicie. Ale on broń ma legalną. Jeśli strzelał, to w obronie własnej albo w stanie... no, w stanie...
- Nietrzeźwym? - podpowiedział.
- Nie! W stanie wyższej konieczności!
Postanowił zażartować:
- A po ilu piwach osiąga stan wyższej konieczności?
- Ach! - opamiętała się. - Przekroczył szybkość. - Usłyszał westchnienie ulgi. - Ale to jest sportowy samochód. Nie da się nim jechać zbyt powoli. Ile miał na liczniku? Sto osiemdziesiąt? Dwieście?
Zdenerwował się.
- Nie interesują mnie wykroczenia - warknął. - A pani właściwie kim jest?
- Jego agentem literackim.
- I tak sobie żyjecie razem?
- To chyba nie pańska sprawa?
- Oczywiście. - Teraz on westchnął. - I jeśli się pani nie boi, to proszę obudzić bestię.
- Ja to się tam nie boję. Mam swoje sposoby. Ale panu współczuję.
Nastąpiła chwila ciszy. Później jakieś mruknięcia. A potem wiązka inwektyw tak strasznych, że słuchawka telefonu powinna się Staszewskiemu stopić w ręku. Usłyszał brzęk tłuczonego szkła. Kolejne przekleństwa. Ktoś ewidentnie spadł z łóżka, sądząc po odgłosach. Wreszcie w słuchawce odezwał się zaspany i jednocześnie wściekły głos:
- Czy ty, kurwa, wiesz, która jest godzina?
- No, trochę tak. Mam taki zegarek, który sam łączy się ze stacją regulacyjną we Frankfurcie. Jest dziewiąta trzynaście.
- No to cię, kurwa, zapier... Kochanie, podaj pistolet. I amunicję!
Staszewski usłyszał w tle:
- Chcesz strzelać do słuchawki? Pogięło cię od rana?
- Dawaj pistolet z amunicją! Pojadę do tego skurwysyna!
- Już dobrze, dobrze. Napijesz się piwa, kawy czy soku?
- Piwa! I gdzie jest klucz od sejfu z bronią?
- Och, gdzieś zapodziałam.
- A amunicja?
- Też gdzieś tu jest. Zakrzątnę się i znajdę. - Pięć sekund ciszy. - Obudź się nareszcie. Już dobrze, dobrze. Napijesz się piwa, kawy czy soku? - zapytała jeszcze raz.
- Soku z cytryną i odrobinką lodu,jeśli mamy.
- A dolałeś wody wczoraj?
- Nie.
- No to sobie popatrz na lodówkę i zdjęcia pingwinów! Też będzie ci zimno.
Staszewski usłyszał śmiech, a potem w tle pocałunki i szepty. Raczej miłe, z tego, co udało mu się zrozumieć. Rzeczywiście kobieta miała swoje sposoby, rozbroiła pisarza momentalnie. Głos w słuchawce brzmiał zdecydowanie inaczej.
- Czego pan chce?
- To ja nagrywałem pańską rozmowę z Mariolą.
Dłuższa chwila ciszy.
- No nie. Jestem pod wrażeniem. Policjant, który przyznaje się do nielegalnego podsłuchu.
- Chciałbym porozmawiać o pańskiej powieści.
- Dobrze. Kiedy i gdzie?
- Może «Sankt Petersburg»?
- Stać pana na tę knajpę? Okej, ja za siebie zapłacę, ale pan...
- To ja pana zapraszam - rzucił sucho Staszewski. - Zamówię befsztyk tatarski i piwo, a potem kawę po rosyjsku.
Cisza. Cisza. Cisza.
- O Matko Święta. Ile pan o mnie wie...
Policjant postanowił go dobić:
- Ale tym razem bez żadnych panienek. Ja wiem, że kelnerzy pana lubią i udają przed kolejną dupą, że pierwszy raz pana widzą. Nieźle pan to opracował. Może się pan tam pokazywać z kolejnymi dziewczynami, a oni słowa nie pisną o poprzednich.
- Dokładnie. W przeciwieństwie do «Metafory», gdzie kelnerki donoszą kolejnej babie, z kim i kiedy byłem. - Ziemski przerwał zdumiony. - Zaraz. Czy ja jestem śledzony?
- Nie.
- To skąd te informacje?
- Ja po prostu lubię dużo wiedzieć. Śledztwo, brutalne przesłuchania, tajni współpracownicy, agenci, podsłuchy wszędzie, zdjęcia z satelity. I takie tam.
- A poważnie?
- A poważnie: to może interesujemy się tą samą kobietą?
- Którą?
Ziemski domyślił się i roześmiał nagle.
- Dobra. Niech pan nie mówi.
Staszewski również się roześmiał.
- No to już pan wie którą.
- No wiem. - Pisarza wyraźnie to bawiło. - Będę,panie szwagrze.
Odłożył słuchawkę.
Miszczuk i Wasiak obudzili się zziębnięci na betonowym balkonie okolonym workami z piaskiem. Byli przykryci jedynie własnymi kurtkami. Ciężko rozprostować kości po takim noclegu, ale mieli trening z Rosji. I poradzili sobie. W tym mieście nigdy nie będzie minus czterdzieści. «Flaga na maszt! Wrocław jest nasz!» Wszyscy byli strasznie głodni. Kolski szturchnął Niemca:
- Du, kommst zu Schabermensch. Brot.
Niemiec o mało nie dostał zawału.
- Schabermensch? Nein. Schießen! One sczelać! - usiłował mówić po polsku. - One sczelać, te szabermeny!
- To idź z białą flagą. Powiedz, że damy tuszonkę za chleb.
Miszczuk potrząsnął głową.
- Chcesz go wystawić na śmierć?
- No co pan. Do Niemca nie strzelą, bo im nie zależy. To do nas strzelają, bo my jesteśmy «władza».
- Czy te drzwi dadzą się zamknąć od zewnątrz? - spytał Miszczuk.
- Tak.
- No to idziemy całym oddziałem.
Wyszli niczym angielscy komandosi. W szyku i ze wsparciem. Niemiec i przewodnik dźwigali granaty. Po kilku minutach wydostali się z ogromnej hali.
- Gdzie? - spytał Miszczuk.
- Tam. - Kolski wskazał Wytwórnię Filmów. Usiłowali się kryć za rachitycznymi drzewkami, potem przypadli do ściany.
- Hej! - krzyknął Miszczuk. - Szabrownicy!
Zarobili serią z automatu. Wszyscy zrobili «padnij».
Odpowiedzieli ogniem. Miszczuk ze schmeissera, Wasiak z pepeszy, Kolski z niemieckiego erkaemu, przewodnik z mauzera, a Niemiec rzucał granaty.