Kilka kobiet ciągnęło drewniany wózek własnej roboty. Były strasznie zmęczone. Jedna z nich trzymała kilkuletnią dziewczynkę. Miszczuk musiał się zainteresować, choć głowa mu się kiwała.
- A, przepraszam, panie co tu robią?
Najstarsza odpowiedziała:
- Panie kochany, PUR nam dał willę na tym Biskupinie. Po Niemcach. Ale tu po nocy strzelają, jakieś bandy biegają. Nie, my wracamy do śródmieścia. Strach ginąć.
- Przecież tu już nikt nie strzela. Jesteśmy z Milicji Obywatelskiej i...
Przerwała mu:
- Nikt nie strzela? A to to co jest? - Wskazała na łuski z karabinu Kolskiego. - Chabazie jakieś czy co?
- O. To pani z Wilna? - rozpoznał charakterystyczny wyraz.
- Z Wilna to ja byłam przed wojną. Teraz wracam z rosyjskich stepów.
- Rozumiem.
- Niczego pan nie rozumie. Nasi mężczyźni są w Anglii. A mój mąż za kołem polarnym, brat bruki układa w Samarkandzie.
Miszczuk potarł brodę. On naprawdę wiedział, o czym ta kobieta mówi. Choć nigdy nie był za kanałem La Manche. Znał tę drugą stronę, którą i one znały. Nie szybkostrzelne myśliwce dla Polaków. Tylko «łopata, siekiera, motyka i kilofy...» - zanucił w myślach popularną piosenkę.
- Mogę udostępnić wam mieszkanie w centrum. Jednej ściany nie ma, aleśmy butelki ustawili, żeby nie wypaść po śpicy.
- Bóg zapłać, dobry człowieku. Tylko niech pan powie jedną rzecz. Te kilka kobiet i dziecko mają odbudowywać to wszystko? Nasi mężczyźni są albo w Anglii w wojsku, albo w gułagu.
Zacisnął zęby. Nie wiedział, jak ją pocieszyć. Powiedział niezdarnie:
- Proszę pani. Damy radę!
- Domyślam się. Nie z takich upadków się podnosiliśmy.
- Damy radę - powtórzył i napisał kobiecie na kartce adres. Ciężko szło, bo musiał popluwać na chemiczny ołówek. A poza tym pisać to umiał ledwie ledwie. Podziękowała z kurtuazją właściwą kresowej szlachcie.
Potem wzięła w dłoń sznurek od wózka i zaczęła ciągnąć z innymi kobietami. Chwyciła za rękę dziewczynkę, żeby się nie zgubiła. Miszczuk podbiegł nagle i dał im w odruchu serca jeden ze zdobycznych bochenków chleba. Kobieta odpowiedziała serdecznym uśmiechem. Miała bardzo ujmujący uśmiech.
Sławek Staszewski siedział w wykwintnej restauracji «Sankt Petersburg». Włączył sobie jakiś film w malutkiej, przenośnej przeglądarce, którą trzymał w dłoni, ale nie zdążył niczego obejrzeć. Mimo korków na ulicach i trudności z zaparkowaniem Ziemski przyszedł punktualnie co do sekundy. Kelnerzy na jego widok zaczęli przygotowywać dwuosobowy stolik, domyślając się, że zaraz przyjdzie jakaś kobieta, ale Staszewski zdziwił ich, podnosząc się lekko.
- Witam pana.
- A, dzień dobry. - Podali sobie ręce. - Ale może przejdziemy na ty. Będzie mniej oficjalnie.
- Świetny pomysł. Sławek.
- Andrzej.
Kelner podbiegł z boku z pytaniem:
- To co zwykle?
- To co zwykle, poproszę.
Sławek roześmiał się.
- Będę się powtarzał. Czy jest jakaś knajpa w Polsce, gdzie cię nie znają?
- Na pewno jest. Chyba nie byłem jeszcze w Kielcach.
- Pięknie. - Sławek przełączył swoją przeglądarkę na tryb wyszukiwania. Wyświetlił wybrane fragmenty tekstu. - O to by mniej więcej chodziło.
- O Jezu. Zeskanowałeś całą powieść? - Ziemski skupił się nad wybranymi fragmentami powieści. - Słuchaj. Jest tu jeden problem. Jestem pisarzem, lecz pisarzem fantastą.
- Do czego zmierzasz?
- Opieram się na faktach. Jeśli czegoś nie wiem, to zawsze konsultuję u fachowców. Ale... - zawiesił głos. - Nie wciskam kitu czytelnikom. Z tym że powieść to powieść. Musi tam być trochę fantastyki. Trochę zmyśleń. Jakaś fabuła, którą trzeba zaczerpnąć wyłącznie z własnej głowy.
Pisarz zajął się przyrządzaniem przyniesionego właśnie befsztyku tatarskiego.
- Dotarliśmy do tego samego dokumentu - kontynuował. - Te kobiety złapali w centrum ubecy, czy jak oni się tam wtedy nazywali. Znaleźli w wózku klamoty z Wilna, które zdołały wywieźć, i bochenek chleba, który dał im Miszczuk. Zaczęli wypytywać. A kiedy się okazało, że połowa ich mężczyzn jest w Anglii, a połowa w gułagu, no to od razu do pierdla. Uratował je list Miszczuka. Ten, w którym przekazywał im swoje mieszkanie. No i... już bez wózka i bez chleba mogły zająć to mieszkanie.
- A to skąd wiesz, bo w dokumencie nic na ten temat nie ma?
Andrzej uśmiechnął się szeroko.
- Z opowieści rodzinnych. Ta kobieta to była moja babcia.
- UB robiło szaber? - Staszewski potrząsnął w zdumieniu głową. To tym pisarz wypełniał luki, które pozostawiały policyjne dokumenty!
- Ależ skąd. Tylko konfiskaty. - Andrzej upił łyk piwa. - W tysiąc osiemset którymś car skonfiskował mojej rodzinie dobra za udział w powstaniu i posłał mężczyzn na Sybir. Sowiety zabrały dziewczynom sklep z nabiałem w Wilnie, którym się usiłowały ratować przed głodem. A potem ubecy zabrali im wózek ze szmatami i bochenek chleba. Był czas przywyknąć.
Staszewski dostał specjalność lokalu - boeuf Strogonow. Zajął się nim bezzwłocznie, choć był strasznie gorący. Jedzenie wyraźnie mu smakowało. Popił zimnym piwem.
- No to co, powiesz mi coś? - spytał Ziemskiego. - Do jakich dokumentów dotarłeś? I może coś jeszcze z opowieści rodzinnych?
- Nie ma sprawy. - Andrzej skończył już bełtanie tatara i też zabrał się do niego skwapliwie. Mówił więc troszkę niewyraźnie. - Sprawa wyglądała bardzo dziwnie. Ludzie wybuchali, palili się albo popełniali samobójstwa. Bez powodu. Zawsze towarzyszyły im kwiaty. Opowiadał mi o tym Kuger, ale za defetyzm został odsunięty od śledztwa. I chyba dzięki temu przeżył. Choć go później poharatały ruskie bombowce, których się strasznie bał.
- Coś więcej?
- Dotarłem do różnych dokumentów w archiwach. Otóż trzeba było przejść skomplikowany rytuał. Tylko się nie śmiej, proszę.
- Nie będę się śmiać.
Kolejny kęs tatara.
- O ile dobrze zrozumiałem, cały sens rytuału polegał na tym, żeby żadnego nie przechodzić.
Staszewski mimo obietnicy z trudem opanował mięśnie twarzy.
- A te kwiatki, tańce?
- To sam koniec. Wtedy już jest po wszystkim.
- Nie rozumiem.
- Wiesz, dotarłem tylko do strzępów informacji. Zorientowałem się, że większość ofiar miała nerwicę natręctw. Jak ja.
- Ja też. Witamy w klubie.
Ziemski roześmiał się, podnosząc szklankę piwa.
- No to jesteś w grupie ryzyka.
- Eksperymentowałeś, żeby dojść do rozwiązania?
- Tak. Ale przestraszyłem się. Dokładnie w momencie, kiedy trzymałem lufę pistoletu przy skroni i krzyczałem do swojej kobiety: «Trzymaj mnie, trzymaj!». Na szczęście rosła i silna jest. Przytrzymała.
- A kwiatki były?
- Nie zamawiałem w kwiaciarni ani nie rwałem z klombu. Moja kobieta kocha roślinność. Ciągle w domu jest pełno kwiatów, często egzotycznych.
- Czy Grunewald miał też nerwicę natręctw?
- Tak. Z całą pewnością.
- A Miszczuk i Wasiak?
- Tego nie wiem. Z akt milicji też się nie dowiesz.
- A inne osoby?
- Wszystkie miały. Na ile zdołałem odczytać z tych papierów. Ale wiesz, jeśli ktoś cierpi na to samo i zna objawy, to każdy drobiazg naprowadza na cel.
- Dokładnie. Powiedz coś więcej o tym rytuale. Przerwali na chwilę, żeby kelner mógł zabrać naczynia.