- Ciężko o tym opowiadać. Może inaczej: trudno ubrać w słowa. To są powtarzające się sytuacje. Jakieś drobiazgi. Rzeczy pozornie bez znaczenia. Na przykład jednemu facetowi bierki za każdym razem układały się w ten sam sposób. Inny, kiedy się zdenerwował i krążył pomiędzy pokojami, przekraczając próg, zawsze robił to lewą nogą. Jakkolwiek by obliczał odległości, robił mniejsze czy większe kroki, zawsze wypadała lewa noga. Gdy się ma nerwicę natręctw, to takie coś strasznie przeszkadza.
- Wiem coś o tym.
- Domyślam się. Były inne rzeczy. Liczenie sztachet w płocie, patrzenie na zegarek, o której rano pojawi się kot sąsiadów w oknie. Stepowanie na kafelkach, żeby nie nadepnąć na fugę...
Przerwał nagle, widząc, że Staszewski ociera jednorazową chusteczką pot z czoła.
- Thou art the men!
- Proszę?
- To z opowiadania Lema o przeznaczeniu. Cytat chyba z Edgara Allana Poe. Nie pamiętam. - Ziemski dopił piwo. - Oglądasz kota sąsiadów w oknie i sprawdzasz, o której godzinie się pojawił?
- Tak.
- No to jesteś na najlepszej drodze do rozwiązania sprawy. - Nachylił się nad stołem. - Tylko pamiętaj: kresem tej drogi jest śmierć.
- A kwiatki?
- Kwiatki to ci przyniosę na pogrzeb. - Ziemski nachylił się jeszcze bardziej. - Pamiętaj. Przeżyłem jedynie dlatego, że tuż obok stała duża, silna kobieta i wyrwała mi z ręki broń.
Grunewald obudził się zlany potem. Chciał się przewrócić na drugi bok, ale poduszka była mokra i zimna. A poza tym zegar ścienny tykał potwornie głośno: «tik-tak, tik-tak, tik-tak». Podniósł się ociężale. Jego koszula nocna była też przemoczona, podobnie szlafmyca. Chwiał się na nogach, jak zawsze po przebudzeniu. Otworzył drzwiczki zegara i zatrzymał wahadło. Było mu strasznie zimno. Budzik głośno podawał swoje «tyk, tyk, tyk». Drażniło to Grunewalda, więc schował zegarek do szuflady, nakrył małą poduszką i zamknął. Usłyszał kroki mleczarza zza okna i podkute buty: «stuk, stuk, stuk». W tym samym rytmie co zegary. Zamknął okno. Niewiele to pomogło. Owinął się szlafrokiem. Głowa mu się kiwała, nie mógł dojść do siebie. Usiadł na brzegu łóżka i zapalił papierosa. W oknie sąsiadów pojawił się kot, którego obserwował co rano. Natychmiast skoczył do szatki nocnej i sprawdził, która jest godzina. Szósta trzynaście.
- Helga! - krzyknął. - Helga!
Usłyszał jakieś niewyraźne dźwięki z pokoju obok.
- Helga!
Trzeszczenie kozetki, rozdzierające ziewanie, odgłosy szarpania się z garderobą, potem: «tup, tup, tup», w tym samym rytmie co zegary. A właściwie: «szu, szu, szu», bo szurała kapciami po podłodze. Choć ciągłe w tym samym rytmie. Służąca w podomce narzuconej na koszulę nocną stanęła w drzwiach.
- Tak, proszę pana?
- Zrób mi coś do jedzenia i przygotuj mycie..
- Już robię.
Poszła do łazienki. Zaspana szurała kapciami: «szu, szu, szu». Grunewald kiwał głową na prawo i lewo.
- Napełnić wannę czy...
- Nie. Szybkie mycie.
Postawiła stołek, na nim miednicę. Przygotowała mydło i ręcznik. Zaczęła gotować wodę.
- A pan znowu z tymi duchami się zadaje? - spytała.
- Skąd wiesz?
- No, wczoraj pan przyszedł lekko wstawiony. A może i nie lekko. Musiałam przygotować pana do snu. No i naopowiadał mi pan, że nie może skończyć sprawy, która ciągnie się tak długo.
- To wszystko przez tego Kugera. Defetysta koszmarny. Zdobyliśmy Francję, Holandię, Belgię. Goering powiedział, że wybombardujemy Anglię z wojny. A on stale powtarza, że przyjdą Polacy i zabiorą nam Breslau. Wariat jakiś.
- Ma pan całkowitą rację. Pan Hitler zmył hańbę naszej kapitulacji podczas poprzedniej wojny.
- Dokładnie! I kazał spalić ten wagon, gdzieśmy ją podpisywali.
- Widziałam w kronice filmowej.
Nalała gorącej wody do miski. Sprawdziła ręką, dolała trochę zimnej.
- A Kuger po prostu się boi. Przecież mamy takich sojuszników jak Związek Radziecki i USA. Największe państwa na świecie!
- Ma pan rację. A co z tymi duchami? Tym się zajmuje policja?
- To jest coś bardzo dziwnego.
Umył ręce i twarz. Wkręcił nową żyletkę do maszynki. Długo rozrabiał mydło w małym naczynku. Potem nałożył je na policzki i brodę ogromnym pędzlem. Zaczął się golić.
- No i co z tymi duchami? Tego nie powinien robić ten... no... egzorcysta?
- To nie jest takie proste.
- To nie jest takie proste - powiedział Miszczuk. Zdjął skórzany pasek i zawiązał go na barierce balkonu Hali Ludowej. Naostrzył brzytwę, przesuwając ją w przód i w tył na pasku. Nie miał mydła, więc zmoczył twarz zabranym szabrownikom spirytusem. Wyjął swoje francuskie lusterko i zaczął się golić. - Ci wszyscy ludzie mieli ze sobą coś wspólnego.
- Mówisz o duchach? - Kolski ocknął się znad swojego karabinu maszynowego.
- Nie. Biorę sprawę na swój prosty, chłopski rozum. Każdy zrobił to samo. A to, co usłyszeliśmy od szabrowników, świadczy, że oni wcześniej też to robili.
Przerwał im huk rozbijanych drzwi. Do środka monstrualnej hali wjechał jeep wyładowany żołnierzami.
- Hej tam! Jest tu ktoś? - krzyknął oficer siedzący obok kierowcy.
- A wy kto? - Kolski przywarł do swojego erkaemu.
- Porucznik Izaak Blumstein. Urząd Bezpieczeństwa.
- A. To dobrze. Chodźcie tu na balkon. Żołnierze z jeepa zrobili osłonę, celując ze swoich karabinów. Kolski wychylił się znad worków z piaskiem.
- Niepotrzebnie - krzyknął, wskazując trupa szabrownika. - On już jest nieżywy.
Rzeczywiście słabował na umyśle. Było to widać gołym okiem.
Blumstein dotarł do nich po paru minutach, błądząc po korytarzach.
- Co tu się dzieje?
- Złapaliśmy szabrowników.
- I brzytwą ich załatwiacie? - Rozszerzył oczy ze zdumienia.
- Nie, nie. Ja się tylko golę - odparł Miszczuk.
- Kurwa! To mnie wysyłają, żebym sprawdził, co się stało z dwoma milicjantami, którzy od dwóch dni nie zgłaszają się na komendzie, a oni sobie bibkę urządzają! - Spojrzał na sterty wiktuałów skonfiskowanych szabrownikom. - O! Nawet kawior!
- Nie, to łabędzie gówno - powiedział Wasiak całkiem szczerze. - A te butelki to, panie, szczyny jakieś.
- Beaujolais z 1938 roku? - powiedział Blumstein, podnosząc butelkę wina.
- Tego się pić nie da. Zgaga potem straszna. To jakaś taka lemoniada, ale ohydna w smaku.
- A co pijecie?
- No spiryt. Też te szabry miały.
Oficer poprawił swój nienaganny mundur.
- No właśnie. Tak podejrzewałem. Nawalili się i nieprzyszli na odprawę.
Miszczuk nie dawał za wygraną:
- Panie poruczniku... Tu są duchy.
- Tak? Doprawdy?
- Są!
- No to pokażcie mi jednego.
Miszczuk i Wasiak spojrzeli po sobie. Kolski aż się skulił ze strachu. Niemiec na szczęście nie rozumiał.
- No, nie ma sprawy. Tylko musimy pójść do Wytwórni Filmów.
- Dobrze.
- Ale ja tam z panem nie wejdę. - Miszczuk schował swoją brzytwę i lusterko.
Pachnący lawendą oficer nie wnikał. Wyglądał pięknie w swoim mundurze. Tak jakby przedwojennym. Tak jakby.
- Dobrze. Pójdę sam.
Godzinę później Blumstein przybiegł do wnętrza Hali Ludowej. Wyrwał kanister ze swojego jeepa i oblał się benzyną. Usiłowali mu przeszkodzić, ale odskoczyli, kiedy włożył do ust papierosa i wyjął zapalniczkę. Uciekali najszybciej jak mogli.
Kiedy już się palił, wrócili. Miszczuk podciął go, kopiąc w nogę obcasem. Na leżącego Wasiak narzucił swój płaszcz. Żołnierze pomogli szynelami. Udało im się zagasić ogień. Zrobili jednak błąd. Zapomnieli o kaburze. Blumstein wstał, zrzucając płaszcze i szynele. Coś charczał, usiłując mówić, lecz miał już chyba zbyt poparzone płuca, nie mogli go zrozumieć. Wyciągnął tetetkę, przeładował i strzelił sobie w usta.