- Do czego zmierzasz?
- Nie mam pojęcia. Dziwi mnie tylko, że Ziemski opisał scenę własnej próby samobójstwa na stronie sto trzynastej swojej powieści.
- Kompletnie nie rozumiem, o co chodzi.
- Sprawdź, który program jest nastawiony w naszej pralce.
Wstała wściekła i jednocześnie rozespana. Pomstowała pod nosem na te głupoty, na durną pracę i na Sławka w szczególności. Przecież wczoraj sami wstrzymali pralkę, żeby jej praca nie przeszkadzała im we śnie. No, a teraz jej się przypomniało, że powinna uruchomić ją ponownie. Zerknęła na pokrętło. Piękne piersi podrygiwały przy każdym ruchu.
- Programator stoi na trzynastce - powiedziała.
- No widzisz? - Zapalił papierosa. - Nie za dużo tych trzynastek?
- Widzę tylko, że jesteś durny do imentu! A może właśnie twój papieros, który jarasz, jest trzynasty w paczce?’
Pokiwał głową.
- Nie wiem. - Rzucił jej paczkę. - Przelicz, ile zostało.
Liczyła opuszkiem palca, dotykając każdego filtra. Potem podniosła wzrok.
- Siedem. - Spojrzała ze zdziwieniem. - O kurwa!
Miszczuk zapalił własnoręcznej roboty pochodnię, lecz rozświetlenie gigantycznej hali w nocy było niemożliwe. Równie dobrze mógłby sobie włożyć tę pochodnię w dupę - efekt ten sam, ale przynajmniej byłoby wesoło, jakby wykonał solowy popis «taniec świętego Wita z kijem w tyłku». Nieźle brzmiałoby to na plakatach reklamowych.
Borowicz obudził się, szukając gorączkowo swojego schmeissera. Wasiak totalnie zaspany chwycił pepeszę, Kolski dopadł do erkaemu, Niemiec chwycił granaty, a przewodnik mauzera.
- Co się stało?
- Warta mi się kończy, a tam się coś rusza!
- Gdzie?
- No nie wiem gdzie. Nic nie widać.
Najlepszym refleksem wykazał się Borowicz. Wyrwał pochodnię Miszczukowi i zrzucił z balkonu.
- Do jasnej cholery! Dzięki temu światłu oni nas widzą, a my ich nie.
Kolski poprawił taśmę karabinu.
- Pociągnąć serią?
- I w co trafisz po ciemku? Najszybciej we własną dupę.
- To co robić?
Borowicz zwrócił się do Niemca:
- Du, Granaten machen. Verstehen?
Tamten na szczęście zrozumiał. Wyrwał zawleczki i rzucił dwa granaty. Wszyscy odłożyli broń, żeby zatkać sobie palcami uszy. Pochodnia na dole nie zgasła od wybuchów. Wyjrzeli znad worków z piaskiem z ciekawością. Niczego nie było widać poza chybotliwym kręgiem światła rzucanym przez pochodnię.
- E tam. Pociągnę serią - powiedział Kolski.
I nagle zobaczyli człowieka, który wszedł w krąg światła pochodni. Przeładowali swoje pistolety i karabiny. Choć nie było sensu strzelać. Człowiek zaczął układać podpierniczone z jakiegoś trawnika kwiatki w skomplikowaną figurę.
- O kurwa! - Borowicz odłożył papierosa, którego międlił w ustach, ale nie zapalał, bo bał się użyć zapalniczki w ciemności. Byłby łatwym celem. - Zejdę tam i go powstrzymam.
- Nie boisz się szabrowników?
- Przecież to moi koledzy.
- No, ale w ciemności jebną cię, zanim się zorientują.
- W tej chwili rabują po domach. Przecież zaraz świt.
- No dobra. Będziemy cię osłaniać, dopóki pochodnia nie zgaśnie. Potem połóż się pod balkonem i leż, udając, że cię nie ma.
- Nie ma sprawy. - Borowicz wyskoczył na korytarz i ruszył, szorując ręką po ścianie, żeby trafić na schody. Nic nie było widać.
Zobaczyli go ze swojego Westerplatte, jak nazwali ufortyfikowany balkon, kiedy podchodził z automatem w rękach. Wrzasnął: «Ręce do góry!». W tym momencie mężczyzna eksplodował.
Niemiec przeliczył pozostałe granaty, żeby mieć pewność, że nikt żadnego nie rzucił. Kolski z nieprzytomnym wyrazem twarzy taszczył dwie skrzynki amunicji do swojego erkaemu. Miszczuk z Wasiakiem patrzyli na siebie jak oniemiali. Na dole Borowicz otarł sobie okrwawioną twarz rękawem, a potem zgodnie z instrukcją położył się pod balkonem, osłaniając tym, co znalazł. Niemieckim, ciężkim krzesłem.
Świtało.
Grunewalda obudził dozorca domu.
- Proszę pana, jest telefon do pana!
- Gdzie?
- W aptece. Przyszedł mleczarz i mówi, że pan Kuger chce, żeby pan do niego zadzwonił. Do kripo.
- Verflucht! Odsunąłem go od sprawy.
- Ja tam nie wiem. Mleczarz był w aptece i przekazał wiadomość.
- Dobrze, dziękuję. - Odwrócił się, zamykając drzwi. - Helga! Helga! Szybkie mycie i ubranie. Mydło i brzytwa! Śniadanie.
Jak zwykle szurając kapciami, przyniosła mu z łazienki miednicę, dzbanek z wodą i przybory do golenia. Pędzlem rozrabiał mydło w naczynku, a ona smażyła jajecznicę.
- A co do picia? - krzyknęła z kuchni. - Może ten cognac, co pan wczoraj przyniósł?
- Tak, może być. Nalej do lampki.
- Jezusie Chrystusie! Do lampy mam go wlać?
- Do lampki!
- Tej małej przy łóżku?
Zaciął się brzytwą. Zmył krew z twarzy i przykleił na rankę kawałek gazety.
- Do kieliszka!
- Tego od wódki?
- Nie, tego większego.
Nalała mu do szklanki. Trajkotała przez cały czas, jaki to niearyjski naród ci Francuzi, co to nawet kieliszków nie znają. Dno, kanalie bez kultury. Podludzie. Wódkę lać do szklanki - toż to barbarzyństwo. Nie zamierzał jej prostować.
Jajecznica okazała się świetna. Boczek, cebulka i podsmażona wcześniej kiełbasa jako podstawa zabełtanych jajek. Helga gotowała znakomicie. Sól i pieprz. Żadnych innych przypraw. Do tego dwie kromki chleba grubo posmarowane masłem. Dwa kawałki podgrzanej szynki. No i na zimno Kartoffelsalat - sałatka z kartofli doprawionych po bawarsku. I kawa.
- Ogarnij się i sprowadź mi dorożkę.
- Tak, proszę pana. - Helga, wciąż szurając kapciami, poszła do swojego pokoju. Grunewald zdążył skończyć jajecznicę z dodatkami, kiedy wyszła ubrana niczym panna na wydaniu.
- Na kiedy ma być? - spytała.
- Na dzisiaj. - Usiłował się nie roześmiać. - Najlepiej zaraz.
- Dobrze. Już idę na postój. - Zamknęła za sobą drzwi.
Grunewald zajął się kawą i koniakiem podanym osobliwie w szklance. Zapomniał powiedzieć służącej, żeby przyniosła gazetę. Ale to nie problem, Kuger na pewno będzie miał wszystkie. Zdąży przeczytać najważniejsze wiadomości w pracy.
Helga wróciła po kilku minutach.
- Już jest, proszę pana.
Pomogła mu się ubrać. Specjalną szczoteczką usunęła niewidzialne pyłki kurzu z marynarki i płaszcza. Zawiązała mu na szyi biały szalik i podała pistolet.
- Dziękuję, Helgo.
- Do usług, proszę pana.
Zszedł po schodach, poprawiając kapelusz. Gdy tylko wsiadł, fiakier strzelił z bata i ruszył ostro. Mimo że ulice były puste, Grunewalda czekała prawie półgodzinna podróż z Karłowic nad fosę, gdzie stał budynek kryminalnej policji. Gdyby miał samochód, ta sama droga zajęłaby pięć minut. Przy tych wszystkich reorganizacjach, przenoszeniu biur z budynku do budynku już nawet nie wiedział, gdzie pracuje. Podniósł kołnierz i podciągnął wyżej szalik. Było zimno jak na tę porę roku. Obserwował ludzi na chodnikach. Był rok czterdziesty drugi. Sprawiali wrażenie, jakby się bawili. Kiedyś był na festiwalu w Wenecji - atmosfera wokół wydawała się podobna. Szczęście, miłość, sprzyjanie. Karnawał. A pan Hitler dawał powody, żeby ten karnawał trwał w nieskończoność. Breslau forever, użył w myślach niemiecko-angielskiego zwrotu. Studiował w Anglii. A teraz całe brytyjskie imperium tkwiło na kolanach, ściśnięte przez U-Booty i Luftwaffe. Zaczęli już nawet robić pobór wśród Polaków i Czechów do lotnictwa, bo nie mieli kim walczyć. Mogli tylko prosić o łaskę. I nagle Grunewald poczuł ten zapach. Pachniało zwycięstwem. Oszołomiła go ta woń. Patrzył na szczęśliwych ludzi chodzących po chodnikach. Na starszych panów, którzy studiowali gazety, żeby się dowiedzieć o nowych zwycięstwach, i na panie, które podciągały im szaliki i zawiązywały mocniej, żeby się nie zaziębili.