Grunewald wyrwał mu słuchawkę.
- Przepraszam. Kolegi jak zwykle trzymają się żarty. A chcielibyśmy po prostu poprosić o dwie kolejne kawy i kilka kanapek.
Kuger objął go swoją jedyną ręką.
- Bum, bum, bum - powiedział.
- Co?
- Podobno taki odgłos wydają spadające bomby.
- Stul pysk! - Grunewald po raz pierwszy stracił opanowanie. - Przeklęty defetysto!
- Bum, bum, bum. Tratatata.
- Bum, bum, bum! To było straszne - mówił przewodnik do Miszczuka i Wasiaka. - Kazili nam budować lotnisko na placu Grunwaldzkim. I wtedy nadleciały amerykańskie bombowce. Każdy się ukrył, gdzie mógł, nawet w mysiej dziurze.
- I co? - spytał Wasiak.
- Jezu... Zaczęli walić. To było takie «bum, bum, bum». Ale z wykopem. Widziałem, jak ludzie wymiotowali, jak im krew płynęła z uszu, jak ich rozrywało. A potem zrobiło się jeszcze fajniej. Przylecieli Ruskie. Nie mieli ciężkich bombowców, więc zagrali koncert: «tratatata». Strzelali do wszystkich z karabinów maszynowych, bo to były lekkie samoloty szturmowe.
Przerwał im Borowicz. Zachowywał się jak lunatyk. Wstał nagle, a potem jakby się rozmyślił. Usiadł sztywno na workach z piaskiem, położył rękę na karabinie maszynowym Kolskiego. Spojrzał do góry.
- Utworzyliśmy stanowisko ogniowe, ale nie pozwolili nam strzelać. Stanąłem więc na armacie, żeby zobaczyć przedpole. Mieli około dwustu dział. Przez lornetkę widziałem ich dowódcę, który szablą wskazywał kierunki ataku. Tamci zrobili zwrot bojowy...
- Jaka to była bitwa? - zainteresował się Wasiak. - Gdzie?
Przewodnik tylko złapał się za głowę.
- Nieuki jedne. Przecież on wam opowiada Mickiewicza, ale tak, żebyście zrozumieli, o cochodzi.
- Co nam opowiada? - włączył się Miszczuk.
- Mickiewicza! To bitwa warszawska.
- W trzydziestym dziewiątym? Czy w dwudziestym?
Przewodnik usiadł na poręczy balkonu i potrząsał głową. Borowicz położył mu rękę na ramieniu.
- Spokojnie, teraz będą nami rządzić chłopi i robotnicy. Ciekawe, do czego nas to doprowadzi?
- Do zera - odparł przewodnik.
Odwrócił się do Miszczuka i Wasiaka.
- Oryginalny tekst brzmi tak: «Nam strzelać nie kazano, wstąpiłem na działo i spojrzałem na pole; dwieście armat grzmiało. I widziałem ich wodza: przybiegł, mieczem skinął i jako ptak skrzydła wojska swego zwinął...»
- Fajne - powiedział Wasiak. - A kiedy była ta masakra?
- Dawno, dawno temu. - Przewodnik tylko machnął ręką. Usiadł zrezygnowany w kącie ufortyfikowanego balkonu.
- Wygraliśmy?
- Nie do końca. Ordon, dowódca, wysadził swoją redutę. Grzebiąc swoich i obcych.
- O kurde! - Wasiak był wyraźnie zafascynowany. - To fajny był gość. Mądry. Nie chciał, żeby jego ludzie szli na Sybir, do gułagu.
Przerwał mu Miszczuk:
- A my jak ostatnie głupy poszliśmy
- Oj, przestań. My proste chłopy. Nie wiedzieliśmy, co to minus czterdzieści. A Ordon był cwany facet. Wiedział skądś i się wysadził. Ale, kurna, miał farta!
- Pewnie wyczytał w gazecie.
Przerwał im Borowicz:
- Panowie, przestańcie. Przytoczyłem Mickiewicza, żeby zwrócić wam uwagę na magię liczb. - Spojrzał na nich. - «A imię jego czterdzieści i cztery».
Miszczuk aż przysiadł.
- O Jezus Maria! On się nazywał Czterdzieści Cztery Mickiewicz? Aż tylu ich matka powiła? Niemożliwe.
Borowicz oklapł trochę.
- Na imię miał Adam. Ale nie o to mi chodzi. Tylko o magię liczb. Czterdzieści cztery. - Zerknął na Wasiaka, który nosił zegarek. - Która jest teraz godzina?
- Pierwsza trzynaście.
- Czyli trzynasta trzynaście, prawda?
- Tak.
Zamyślił się na chwilę.
- Spróbujmy to śledztwo poprowadzić nie po chłopsku, nie po proletariacku, ale zgodnie z regulaminem przedwojennej policji, która może z romantyczną poezją niewiele miała wspólnego, ale wiedziała przynajmniej o jej istnieniu. Bez partyjnych uprzedzeń. OK?
- Co?
- Pytałem, czy się zgodzicie?
- Aha. Ale my takie partyjniaki religijne, że aż strach. - Wasiak ledwo trzymał się na nogach, bo trofiejny spirytus uderzał mu do głowy.
Staszewski dalej indagował pisarza przez telefon.
- I co było później w twojej powieści?
- No przecież ją czytałeś.
- Tak. Ale chciałbym wiedzieć, gdzie znalazłeś źródła.
- Na komendzie, w archiwum miejskim, w IPN-ie, w bibliotece uniwersytetu i bibliotece politechniki.
Westchnienie.
- To oni na uniwerkach trzymają takie pierdoły?
- O Jezu! Człowieku, toż ci tłumaczę! - Andrzej musiał czegoś nadużyć, bo głos miał zdarty. - Wchodzisz do biblioteki i co widzisz?
- No, co widzę? - teraz Staszewski był niepewny. -A co powinienem widzieć?
- Ty pewnie widzisz mur książek.
Staszewski zgodził się natychmiast:
- Tak. Całe ściany obstawione woluminami.
- A wiesz, co ja widzę?
- Co?
- Dwie przepiękne bibliotekarki. Totalnie znudzone swoją pracą. - Andrzej zmienił ton. - A wiesz, co one widzą?
Staszewski był coraz bardziej zainteresowany.
- Co?
- Fajnego faceta, który patrzy im w oczy, który mówi do nich ciepłym barytonem, który przyniesie ze sobą czekoladki i który, najważniejsze, wysłucha ich bredni na temat życia, które nieodwołalnie muszą powiedzieć.
- O kurde! Rżniesz je?
W głosie pisarza zabrzmiało zdziwienie:
- No szlag! Zwariowałeś?
- Nie no, tak tylko pytam.
Nie wiedział, jak się wycofać.
- Ja nie chcę przynieść do domu AIDS ani niczego podobnego. Już mam w ciele kilkanaście kultur bakterii od różnych kobiet.
O kur zapiał. Erotoman gawędziarz.
- To co z nimi robisz?
- Z bakteriami? Normalnie. Spirytus albo antybiotyki.Albo też się wystarczy nie przejmować.
- Nie. Co robisz z kobietami?
- Zabawiam. Pokazuję, że ten dzień nie jest stracony na nudną pracę jak każdy inny. A wtedy one robią cuda.
No, nie taki gawędziarz znaczy. Staszewski natychmiast wyobraził sobie dobrą dziesiątkę pozycji seksualnych, które można byłoby określić mianem «cudu».
- Kurde, jakie?
Niestety, rozczarowanie:
- Przynoszą materiały, o których tylko najstarsza bibliotekarka wie, gdzie leżą. A tam są kopalnie króla Salomona.
Staszewski przełożył słuchawkę do drugiej ręki, ponieważ z wrażenia spociło mu się ucho. Zapalił papierosa.
- No i do czego doszedłeś?
- Przecież wszystko masz tam napisane. Nie zwróciłeś uwagi na to, że w powieści co chwilę powtarzają się te same sytuacje? Chryste, czy Grunewald, czy Miszczuk, w różnych realiach, w różnych czasach, ale oni ciągle robią to samo.
- A ten współczesny oficer policji?
Cisza. Andrzej chyba też zapalił papierosa. Cisza przedłużała się strasznie.
- A może to ty? - powiedział wreszcie.
Staszewski oniemiał. Przez chwilę nie wiedział, co powiedzieć.
- Jak mogłeś mnie opisać, skoro mnie wtedy nie znałeś?
- Każdy pisarz to konfabulant. Musisz pamiętać, że ja sam to przeżyłem. Nie zginąłem tylko dlatego, że miałem w zasięgu ręki silną babę, która zdążyła mi spluwę zabrać. - Zawahał się. - No i widzisz - podjął po chwili. - Mówię ci to już trzeci raz.
- Wiesz. «Dzień dobry» to ja mówię nawet i dziesięć razy dziennie.
- Tak. Jednak w tych wszystkich aktach było coś więcejniż «dzieńdobry».
- Co?
- Nic. Sytuacje się powtarzają, więc powtórz jedną.