- Jesteś okropny! - Wbrew słowom uśmiechnęła się jednak.
- Załóżmy, że mamy wzmocnioną czymś reakcję alergiczną. Nagle zaczyna puchnąć jakiś organ wewnętrzny. Robi to tak szybko, że rozrywa inne organy, żyły, tętnice, a nawet skórę.
- I stąd te kwiaty zawsze?
- Tak. Niektórym się nie udaje, nie wiem co, ale spotyka ich porażka.
- W śmierci?
- Mhm. Wtedy popełniają samobójstwo. Nie wiem, co to może być. Jakiś ersatz czegoś. Nie mam pojęcia czego.
Zamyśliła się na krótką chwilę. Rozsłoneczniony dziedziniec przywodził na myśl wszystko, tylko nie ciąg okropnych zbrodni. Najchętniej zdjęłaby koszulę i poopalała się trochę w samym staniku. Chociaż nie. Dziedziniec był osłonięty z czterech stron. W ogóle nie czuło się wiatru.
- Jeśli te kwiaty powodują wzmożenie ataku alergii, to czemu siostry urszulanki i ich uczennice nie chorują? Przecież w takim zgromadzeniu musi być co najmniej kilkanaście alergiczek.
- Nie wiem.
Staszewski wyjął kolejnego papierosa, mimo że w ustach miał jeszcze poprzedniego. Wyrzucił go i zapalił tego drugiego. Oparł głowę na rękach. Pasemka dymu wędrowały leniwie po pochylonej twarzy. Mariola wiedziała, że w takich przypadkach lepiej mu nie przeszkadzać, choć kobieca ciekawość podpowiadała coś zupełnie przeciwnego. Wolała jednak nie ryzykować napadu złości, histerii ani ironiczno-kpiąco-obraźliwych uwag. A wszystko to się przydarzało, kiedy ktoś przerywał mu stan skupienia. Rozglądała się wokół. To tu zginęło kilku oficerów. Tutaj też zaraziło się kilku innych. W efekcie szukali potem jakichś kopuł, żeby popełnić teatralne samobójstwo w otoczeniu kwiatów. Przytulny, skąpany w słońcu dziedziniec nie sprawiał wrażenia niemego świadka strasznych zbrodni. Podniosła głowę. W jednym z okien na drugim piętrze mignęła jej postać zakonnicy w czarnym habicie. Po chwili zauważyła tamtą w oknie pierwszego piętra, a potem parteru.
- Ale goni. - Szturchnęła Sławka, wskazując obiekt swoich obserwacji. - Chyba chce nas stąd wyrzucić.
Poniósł głowę niezbyt przytomny. Zakonnica ukazała się w drzwiach.
- Dziwne - powiedział. - Przecież tu urzędują urszulanki czarne, a ta ma szary habit.
- Co? Pogięło cię? Przecież ma czarny.
Potrząsnął głową.
- Szary, a spod spodu widać purpurę. - Przyjrzał się bliżej. - Chryste, przecież kobieta nie może być biskupem.
- Ty mówisz poważnie?
- Tak.
Mariola wstała lekko i podeszła do zakonnicy.
- Znowu policja? - domyśliła się tamta. - Kiedy rozwiążecie sprawę tej klątwy? Boję się, że tu jacyś dziennikarze zaczną przychodzić. Przecież to w końcu wypłynie.
- To on jest z policji - powiedziała Mariola. - Ja chcę tylko przeprowadzić pewne doświadczenie.
- A pani?
- Ja jestem dendrologiem.
Nie zwracała uwagi na trajkotanie zakonnicy, która ściszonym głosem opisywała nawet wizytę specjalisty z klasztoru jasnogórskiego, który odprawiał egzorcyzmy w nocy, żeby nie straszyć uczennic. Szukała odpowiednich kwiatków. Zerwała po płatku z dwóch kwiatów. Podeszła z powrotem do siostry.
- Słuchaj - zwróciła się do Staszewskiego. - Widzisz je? - Podniosła rękę, pokazując płatki.
- Tak.
- Jakie mają kolory?
- Biały i purpurowy.
- Doskonale. - Przyłożyła płatek do habitu. - Masz omamy wzrokowe. Odsuń się o kilka kroków.
- A jakie one mają kolory? - spytał, odsuwając się posłusznie w tył.
- Takie jak wymieniłeś. A kolory habitu ci się nie zgadzają. - Przyłożyła lewą rękę do zdziwionej lekko zakonnicy, konkretnie do białego fragmentu jej stroju. - To złocień różowy, czyli Chrysanthemum coccineum, zwany dawniej Pyrethrum roseum. Jest purpurowy.
- Ale po co ci to doświadczenie?
- Chcę się dowiedzieć, które z nas ma omamy. Znam te rośliny z katalogów i wiem, jakie mają kolory. Widzę, jakie barwy ma habit. - Wyciągnęła w stronę siostry prawą rękę z drugim płatkiem. - To wełnianka wąskolistna, czyli Eriophorum angustifolium, jest biała.
Mariola przesunęła rękę znowu na białe tło.
- Widzisz coś?
- Nie za bardzo. Purpurowy kwiatek zlewa się z purpurą na habicie.
- O Chryste! Chodźmy stąd! - Podbiegła, chwyciła Sławka za rękę i pociągnęła do wyjścia. - Jeszcze tu wrócimy - krzyknęła do zakonnicy.
Wybiegli na ulicę. Mariola pospiesznie skręciła w Jodłową. Pociągnęła Sławka w bok, znowu skręcili i znaleźli się przed zakładem kosmetycznym połączonym z solarium. Prawie siłą wepchnęła Staszewskiego do środka.
- Przepraszam, czy jest u państwa prysznic? - spytała zaskoczoną panienkę za ladą.
- T... tak.
Mariola rzuciła na ladę swoją wizytówkę. Staszewski wiedział, dlaczego to zrobiła. Na niewielkim kartoniku przed nazwiskiem widniały dwie magiczne litery: «dr». Rzeczywiście miała stopień doktora, ale siłą rzeczy nie była lekarzem.
- Proszę pani, mam pacjenta alergicznego przed atakiem. Muszę zmyć wszystkie pyłki. - Położyła na ladzie banknot pięćdziesięciozłotowy, który został skwapliwie przyjęty. Dziewczyna w nieskazitelnym kitlu wskazała kierunek.
- Proszę.
Mariola otworzyła drzwi od kabiny.
- Oddaj telefony, portfel i pistolet. Właź w ubraniu i spróbuj je na sobie wyprać. Potem do goła i całość bardzo dokładnie. Łącznie z włosami, twarzą... Pamiętaj, wypłucz usta i nos. - Prawie siłą wepchnęła Sławka w butach do środka. - Zaraz wrócę. - Zatrzasnęła za nim drzwi kabiny.
Wróciła, kiedy wycierał się firmowym ręcznikiem. Zupełnie nowym, bo nie zbierał wody za dobrze, za to zostawiał na ciele drobne włókienka. Podała mu suche ubranie, które kupiła przed chwilą w sklepie obok - pseudowojskowe spodnie i ogromny T-shirt w biało-czarne pasy.
- A buty?
- Oj, pójdziesz boso. I tak jest cholerny upał.
Spakowała mokre rzeczy do reklamówki. Panienka odprowadziła ich do samych drzwi. Pięć dych, które trafią do jej prywatnej kieszeni, bo licznik żadnego z solariów nic nie nabił - to była gratka. Przeszli na ukos przez wielki plac Nowy Targ do małej mafijnej knajpki urządzonej w jednym ze strzelistych budynków opactwa.
- Gdzie na bosaka do lokalu?! - rozdarła się szatniarka. Ale po chwili dostrzegła, kto wchodzi, i nagle spokorniała. - Ach, to pan... Proszę, proszę. - Zawołała kelnera: - Stolik na dwie osoby. Biegiem!
Ten zgiął się w ukłonie i poprowadził ich w najciemniejszy kąt sali. Chciał podać karty, ale Staszewski powstrzymał go ruchem ręki.
- Napijemy się czegoś.
- To co zwykle?
- Nie, nie, żadnego alkoholu. Poprosimy kawę i colę. Usiedli w przepastnych skórzanych fotelach. Mariola chichotała cicho.
- Aresztowałeś kiedyś tych dwoje?
- Kelnera tak, parę lat temu, a szatniarki nie kojarzę. Nie mam pamięci do twarzy.
Zapomniał o papierosach, które w kieszeni zamokły pod prysznicem. Wziął od Marioli ohydne damskie voque’i. Były straszliwie cienkie i w ogóle nie dawały dymu. A przynajmniej takiego, który mógłby poczuć w płucach.
- Słuchaj, rozumiesz coś z tego, co się stało na dziedzińcu?
- Hm, niby jestem specjalistką od roślin, ale nie mam zielonego pojęcia. - Zagryzła wargi zamyślona. - Wiesz, bardziej mnie interesuje, dlaczego ty miałeś jakieś głupie objawy, a ja nie.
- Tym bardziej ja nie mam pojęcia.
Przerwali, kiedy kelner rozstawiał naczynia. Przed Mariolą wylądowała gorąca szarlotka z lodami.
- Specjalność zakładu - wyjaśnił kelner. - Gratis od firmy.