Doskonała znajomość niemieckiego pozwoliła Borowiczowi błyskawicznie zorientować się, jak dojść do zachodniej części Berlina. Trochę pobłądzili pośród ruin. Niektórych odcinków po prostu nie udało się sforsować. Minęło południe, zanim zobaczyli pierwszego amerykańskiego żołnierza.
- No, tośmy prawie wolni - wysapał zmęczony Wasiak.
- Z naciskiem na «prawie». - Borowicz też ledwo zipał.
Usiedli na jakimś zwałowisku i zajęli się suchym prowiantem. Nie mieli wody. Wasiak pociągnął dwa wielkie hausty bimbru.
- No co ty? - obruszył się Borowicz. - Walutę pijesz?
- Eeee... Wątpię, żeby Amerykańcy byli w stanie przełknąć takie świństwo.
- No fakt. - Zabrał koledze butelkę i też pociągnął z gwinta. - Musimy gdzieś znaleźć wodę.
- Chyba w rzece.
Nieludzko zmęczeni ruszyli dalej. Mijali coraz bardziej okazałe instalacje wojskowe zachodnich aliantów. Najpierw wielkie namioty rozbite w parkach, potem blaszane baraki, a nawet pospiesznie wyremontowane budynki dawnej Rzeszy. Wreszcie ujrzeli cel swojej podróży. Amerykański park samochodowy. Podeszli do wielkiej ciężarówki, z której robotnicy wyładowywali worki z mąką. Borowicz zagadał kierowcę swoją szkolną angielszczyzną, kalecząc ją okrutnie.
- Do you want a cigarette?. - Wyciągnął w kierunku tamtego dłoń z paczką playersów.
- A smokie?. Nope.
- Co ona gada? - włączył się Wasiak.
- Nie wiem. Nic nie rozumiem.
Podjął jednak dalszą konwersację:
- We want to go to France.
- Germans?
- No, no, we are from Poland.
- Ou, POWs?
- No co on gada? - niecierpliwił się Wasiak.
- Nie mam pojęcia. Kompletnie go nie rozumiem.
- Może on mówi po amerykańsku?
- Cholera go wie. - Borowicz wyciągnął z kieszeni dwie złote dwudziestodolarówki. - We have this.
Kierowca zerknął po raz pierwszy z pewnym zainteresowaniem.
- So?
- We want to take a travel to the France.
- Copy you.
- And we have this too. - Borowicz wyjął spod płaszcza złoty naszyjnik. - France - powtórzył.
- To the first checkpoint only.
- No. Please, help us. We want go to France.
- Roger that. I’ll show you something. Just wait.
Kiedy odszedł, Wasiak znowu się dopytywał.
- No co on zalewa?
- Powiedział, że ma na imię Rodżer. I mamy czekać na... nie wiem. Na coś. - Borowicz zapalił papierosa. - On strasznie bełkocze.
- Jezu, chyba nie wyda nas Ruskim?
- Spokojnie, nie z takich transportów się uciekało.
- Z Kołymy nie uciekniesz.
Ich wątpliwości rozwiał poprawny, choć z silnym akcentem język polski.
- No, chłopaki - powiedział kierowca. - Co? Znudził się wam komunistyczny raj?
- Tak jakby - odparł Wasiak. - Nie da się ukryć.
- Dobra. Do Francji chcecie? - Wyciągnął rękę. - Pokażcie, co tam macie.
Uważnie oglądał naszyjnik. Po dłuższej chwili schował wraz z monetami do kieszeni.
- Może być. - Uśmiechnął się i wskazał im własną ciężarówkę, na którą ładowano właśnie puste worki. - Wskakujcie na pakę, no i przebierajcie się w pasiaki.
- W co?
- No, takie battledressy, co nosili więźniowie obozów koncentracyjnych. Mam w środku wozu kilka sztuk na takie okazje. I posmarujcie mordy popiołem, bo te wasze pucułowate gęby wszystko przypominają oprócz żywych szkieletów.
Posłusznie wykonali polecenie. Nie zdążyli się nawet podopinać, kiedy wielka ciężarówka ruszyła, grzmiąc potężnym silnikiem. Kiedy wydostali się z miasta, ruszyła ostrzej szeroką autostradą. Plandeka łopotała w porywach wiatru. Wieczorem osiągnęli francuską strefę okupacyjną. Po kilku godzinach byli już we Francji. Kierowca zawiózł ich prawie pięćdziesiąt kilometrów w głąb terytorium. Dał im na drogę mapę, kompas, dwie puszki cornedbeefu i trochę franków.
- Nie zdejmujcie pasiaków. W tym łatwiej iść - powiedział. - Kiedy dotrzecie do portu, szukajcie polskich statków. Pamiętajcie: wara od angielskich frachtowców, bo to sukinsyny.
- Dobra. Dzięki.
- No to powodzenia. Do zobaczenia w Ameryce.
W dalszą drogę ruszyli na piechotę. Nie było to trudne. Nikt o nic nie pytał, nikt nie kontrolował. Miasta omijali szerokim łukiem, a na wsiach ludzie czasem karmili ich i poili. Nikt nie bronił wstępu do stodół na nocleg.
Normalne ubrania włożyli dopiero w pobliżu portowego miasta. Tu musieli uważać, ale rady kierowcy polskiego pochodzenia okazały się przydatne. Szybko wtopili się w tłum na nabrzeżu. W porcie stały trzy niewielkie polskie frachtowce, a nawet polski krążownik stojący na redzie. Ale to za wysokie progi dla nich. Wybrali najmniejszy ze statków. Kiedy powiedzieli, skąd są, natychmiast otoczył ich tłum marynarzy żądnych najświeższych wiadomości z kraju. Malowali wszystko w czarnych barwach, a rozmowa trwała prawie dwie godziny. Wasiak rozpoznał nawet jakiegoś krajana, z którym spotykał się na odpustach w miasteczku leżącym najbliżej jego wsi. Ekschłop, obecnie marynarz, o mało nie rozpłakał się na widok butelki bimbru, którą wyciągnęli.
- Nareszcie coś do picia. - Pociągnął kilka łyków i chuchnął. - Ile ma mocy?
- Jakieś osiemdziesiąt procent.
- No! Czuć, że prawdziwy. Nie to, co ten płyn do podlewania kwiatków, co go siorbią Angole.
Borowicz postanowił się włączyć:
- Słuchajcie, ludzie. - Wyjął z plecaka drugą butelkę bimbru. - Musimy się dostać do Anglii.
- A co za problem? - obruszył się marynarz. - No przecież statek jest.
- Oficerowie się nie przyczepią?
- Spokojnie. Nie takich przemycaliśmy. Tylko musimy wam skombinować drelichy.
- Mamy własne - uśmiechnął się Wasiak.
Po kilku minutach, dźwigając sporą skrzynię, byli już na statku. Impreza w ładowni trwała dalej. Kompletnie pijani Borowicz i Wasiak zasnęli ukryci za wielkimi beczkami dopiero około północy.
Rano, skacowani potwornie, obudzili się już w Anglii.
W tych czasach Anglicy nie sprawdzali praktycznie niczego poza biletami kolejowymi. Odizolowani na swojej wyspie czuli się bezpieczni, wojna dawno się skończyła, a poza tym byli przyzwyczajeni do bełkotu cudzoziemców. Borowicz i Wasiak bez przeszkód dotarli do Londynu, który przytłoczył ich swoją wielkością, nieprawdopodobnym wręcz tłokiem, jazgotem i ciągłym ruchem. Był też stosunkowo mało zniszczony. Na szczęście Borowicz miał znajomości, wyrobione jeszcze przez ojca, w emigracyjnych obecnie kołach dyplomatycznych. Pomoc otrzymali od razu. Przygotowanie papierów trwało jednak prawie trzy tygodnie. Zaokrętowali się na szwedzki parowiec, który gdyby nie brak żagli, mógłby z powodzeniem konkurować z innymi statkarmi o tytuł Latającego Holendra. Przeciekał, dymił, nie trzymał kursu, a porcje żywieniowe pochodziły chyba ze starych angielskich zapasów z okresu bitwy pod Trafalgarem.
Niemniej dopłynęli do swojej wymarzonej Ameryki. Wysiedli, a właściwie uciekli przez meandry doków wypełnionych tłumem marynarzy z różnych stron, omijając sławetne immigration rooms. Zszokowani szli ulicami miasta, które nie zaznało wojny. Wokół wszystko było inne. Wszystko przytłaczało, nie tylko architekturą, ruchem i pędem, ale odmiennością obyczajów. Zaszli do jakiejś knajpy, żeby się upić. Niestety, szybko okazało się, że zaszyte w płaszczu Borowicza złote dolary straciły swoją czarodziejską moc. Coś, co w Europie potrafiło rzucać uroki na ludzi, tu okazało się zwykłymi pieniędzmi. I w dodatku trzeba było je wymienić w banku, żeby móc płacić.