Выбрать главу

- No to my już za wielką wodą - powiedział Wasiak, smętnie popatrując na swoją szklankę śmierdzącego bourbona. - Już nas nie dopadną.

- No way! - odparł Borowicz skupiony nad rozmówkami angielskimi, które czytał namiętnie, żeby podszlifować swój angielski. - Exactly.

Wasiak skrzywił się, przełykając haust zabarwionego na brązowo płynu, jak nazywał whisky. Spojrzał jednak na przyjaciela wyjątkowo trzeźwo.

- Co będziemy tutaj robić? - spytał cicho.

- Co się da - to była odruchowa odpowiedź. Borowicz zagryzł wargi.

- Widzę przecież. Coś cię męczy.

- Tak.

Przedłużająca się cisza. Mrok wokół, bo zaszyli się w najciemniejszym kącie knajpy. Klaksony za oknem, miarowy stukot obcasów przechodniów na chodnikach. Upiorna atmosfera wyobcowania. Poczucia, że są w miejscu, które do nich nie należy i którego nigdy nie zrozumieją.

- Jestem wyjątkowo skrupulatnym oficerem śledczym.

- Co to ma do rzeczy?

- Są sprawy, których się nie zostawia.

- Jezuuuu... Ty wciąż o tym śledztwie? - Wasiaka aż poderwało. - Jak chcesz je dalej robić, to po coś z Polski uciekał?

- Można je kontynuować, siedząc tutaj. Albo rozwiążę sprawę, albo zostawię ślady mojemu następcy.

- Jak?

- Zobaczysz. Po prostu złoczyńcy weszli mi na honor - wyjaśnił.

* * *

Staszewski krążył po wielkim budynku, w którym mieszkał. Długie i wąskie, wykładane kafelkami korytarze przypominały wnętrze bunkra Hitlera. Piwnice, wentylatornie, piony wind, podziemne garaże, boksy na rowery przypominały miasto mrówek. «Pentagon». Tak zwali budowlę jej mieszkańcy. Istny labirynt przejść, monstrualnych tarasów, pozbawionych zieleni podwórek przywodzących na myśl lotniska, mówiących ludzkim głosem wind, parkingów, jakichś urządzeń migoczących lampkami. Pentagon by night. Pusty.

Snuł się po nocy, zrobił chyba wiele kilometrów na piechotę, nie wychodząc na zewnątrz. Bo padało, a on nie wziął goreteksu. Zaciągnął się papierosem. Światła zapalały się przed nim i gasły z tyłu, kiedy przechodził w zasięgu czujników. Jak w statku kosmicznym - słyszał wyłącznie brzęk odpalanych jarzeniówek i ciche pstryknięcia gaszonych oraz odgłos własnych kroków. Czemu chodził po nocy, nie mogąc spać? Zerknął na zegarek. Trzecia trzynaście. Zatrzymał się, wprowadzając w błąd jakieś sterowniki, które przez chwilę jeszcze zapalały kolejne lampy z przodu. Sam tkwił w półmroku lamp awaryjnych, nerwowo trąc brodę. Czy te trzynastki mają jakieś znaczenie? Od dłuższego czasu Staszewski łapał się na tym, że ilekroć spojrzał na zegarek, widział jakąś trzynastkę. Prychnął w złości. Popatrzył na wskaźnik łączności ze stacją nadawczą we Frankfurcie, która regulowała jego zegarek co do sekundy. Kanał trzynasty. Stopień naładowania baterii? Trzynasty. A który dzisiaj? Zawsze miał problemy z zapamiętaniem, jaki jest właśnie dzień tygodnia - był uzależniony od elektroniki. Oczywiście trzynasty, wtorek. Męczyła go ta powtarzalność cyfr.

Ponure, prowadzące do niczego rozmyślania przerwała mu skoczna melodia z mikroskopijnych głośniczków.

- Odbierz tutaj, jeden - mruknął cicho, ale system rozpoznawania mowy zrozumiał. - Tak?

- Cześć. Wiem, że nie śpisz o tej porze - to był Marek Hofman z komendy.

- Nie śpię.

- No nie żebym był jakiś szczególnie upierdliwy, ale może choć czasem zaliczyłbyś parę godzin w objęciach Morfeusza?

- A ty? - odpowiedział pytaniem.

- Ja to co innego. Prowadziłem sobie sprawę o uprowadzenie małoletniej i gwałt, a ty mnie zmuszasz do zajmowania się jakimiś pseudozłodziejami mercedesów.

- Oj, nie marudź. - Staszewski usiadł pod ścianą wprost na podłodze korytarza. Przestał się przejmować, co sobie pomyślą sąsiedzi, jakby jakiś sąsiad mógł się pojawić o trzeciej trzynaście rano na korytarzu. Przestał się przejmować w ogóle tym, co ludzie myślą o nim i jego zachowaniu. Kiedyś, dla zakładu, zaparkowali z kolegą cywilny samochód na schodach urzędu wojewódzkiego. Siedzieli obaj na murku i obserwowali. Spieszący do swoich obowiązków ludzie starannie omijali auto. Zero komentarza. «Skoro tu stoi, to pewnie jest jakaś przyczyna». Innym razem wracał zatruty z jakiejś imprezy. Wokół żadnej publicznej ubikacji, wszystkie knajpy daleko, a on po prostu musiał. Zrobił to kilkanaście metrów od zatłoczonego przystanku tramwajowego. Znowu nikt nie zwrócił uwagi. Jakby stał się przezroczysty bez spodni. Od tej chwili siedzenie na podłodze nie stanowiło czegoś wyjątkowego. Miał dobrą pralkę. - Znalazłeś coś?

- Tak. Chyba nici z tego twojego spisku.

- Boże. Tylko mi się wydawało, że kradli merola na Kochanowskiego?

- Nie. Ale nie ma w tym nic podejrzanego. Po prostu dwóch młodych debilów ścigało się czteropasmówką i wpadło na siebie.

- Dlatego nie zawiadomili policji?

- Dokładnie. W dodatku byli pijani. To bracia. Przepchnęli rozwalone samochody w boczną ulicę i uciekli, żeby wytrzeźwieć. Pytałem sąsiadów, następnego dnia przyjechała pomoc drogowa.

- A reszta?

- Też prozaiczne. Właściciel mercedesa jest pomniejszym dealerem części samochodowych. Fabrycznie nowych. Wiesz, takich fabrycznie nowych, które wypadły z TIR-a podczas transportu, ale się nie potłukły. - Hofman zaśmiał się cicho. - No i inny złodziej, któremu nastąpił na odcisk, kazał swoim oprychom zwalić tego mercedesa do Odry w ramach poprawienia wzajemnych stosunków - zakpił. - Nie ma tu nic tajemniczego.

- A śmierć tych bandziorów?

- Jak to? - Hofman był wyraźnie zaskoczony.

- Co: jak to? - nie zrozumiał Staszewski.

- No... no tego nie ruszałem w ogóle. Przecież to ty prowadziłeś śledztwo w sprawie tego faceta.

- Jezus. - Organizm Staszewskiego o trzeciej w nocy nie działał najlepiej. - Możesz mi coś przypomnieć?

- Zwariowałeś? No przecież to ty zamknąłeś ostatnio śledztwo egzekutora z wiatrówką. Nie pamiętasz?

Staszewski zapalił papierosa. Leniwie wydmuchnął dym. Coś mu świtało na granicy świadomości. Ale żeby aż taka amnezja? Dobrze, że rzucił picie. Otrząsnął się dopiero po dłuższej chwili.

- Dobra, dzięki za pomoc.

- Nie ma sprawy. Tylko nie chlej tyle.

- Już nie piję w ogóle.

- Akurat. - Hofman westchnął. - Do jutra.

- No cześć. Naprawdę dzięki.

Nie wiedział, jak długo siedział oparty o ścianę korytarza, odpalając jednego papierosa od drugiego. Naprawdę mógł być tak nawalony, że odbębnił jakąś sprawę i niewiele pamiętał? Chodził, rozmawiał z ludźmi, załatwiał sprawy i to wszystko w jednym alkoholowym ciągu? O, szlag!

Nie miał pojęcia, od czego zacząć. Prowadził śledztwo i ciągle nie miał żadnych podejrzanych. Ani jednego. Nie miał nikogo, kto dałby się powiązać z tą sprawą. Zamyślił się. Nikogo? Naprawdę?

Podniósł się ociężale i zerknął na zegarek.

Była czwarta trzynaście.

* * *

Wypił dwa redbulle z lodówki. Otrzeźwiły go trochę, choć głowa dalej chwiała się z niewyspania. Staszewski włączył laptopa. Czekając na sygnał uruchomienia systemu operacyjnego, kopnął wielki wyłącznik komputera stacjonarnego stojącego pod biurkiem. Gwizdnął na ekspres, żeby zaparzył jeszcze jedną kawę. Potwornie drogie urządzenie również rozumiało ludzką mowę. Ale nie było przynajmniej złośliwe w przeciwieństwie do Marioli, która obudzona gwizdem pomstowała z łóżka zaspanym głosem.

- Nie mógłbyś się pofatygować i włączyć go ręcznie? - wrzasnęła.