Выбрать главу

-Nie.

Wyjęła spod łóżka zabawkę, karabinek szturmowy airsoft gun, udający amerykański M-16. Uwielbiali się tym bawić na poligonie w słoneczne dni. Staszewski słyszał, jak przeładowuje. A potem «puffff». Strzeliła z sypialni przez otwarte drzwi, nie widząc sylwetki na fotelu, w ścianę za jego plecami. Liczyła na rykoszet. Plastikowa kulka wylądowała na klawiaturze laptopa.

- Dostałeś?

- Nie.

Zapalił papierosa, logując się na serwerze komendy. Potrzebne mu były wyłącznie urzędowe sygnatury, ponieważ to było jego własne śledztwo. Wszystkie notatki i materiały miał na własnym, stacjonarnym komputerze. Bezpiecznym, bo niepodłączonym do sieci. Szybko kopiował dane z laptopa. Potem przeniósł je na pendrive’ie. Miał już wszystko pod ręką. Boże... Wyobraził sobie Grunewalda i Kugera spacerujących przepięknymi uliczkami Breslau, dyskutujących o sprawie w restauracjach czy gasthausach, a na akcję jadących dorożką. Widział też Miszczuka i Wasiaka przedzierających się przez gruzy z pistoletami maszynowymi w rękach. A on prowadził to samo śledztwo, siedząc w domu. Miał wszystko pod klawiszami.

Ekspres z kuchni zagrał jakąś melodyjkę, informując, że kawa już gotowa. Poszedł ostrożnie, na palcach, trochę bojąc się, że Mariola znowu strzeli ze swojego M-16. Ale nie. Spała, wypinając swoją kształtną pupę. Spod kołdry wystawała też jej zawinięta koszula, która ukazywała majtki a la ciotki rewolucji. Pociął jej kiedyś dwie pary nożyczkami, kiedy się krzątała przy kuchni. Ale widocznie zakamuflowała jakieś jeszcze w garderobie. Wziął z kuchni jedyny ostry nóż i przeciął te również. Miała wystarczająco dużo stringów, żeby nie pokazywać się w barchanach.

Kawa okazała się zbyt słodka. Jak zwykle wszystkie urządzenia, które mieli w domu, żyły sobie w najlepsze bogatym życiem wewnętrznym. Nawet głupi ekspres do kawy, który ledwie rozumiał artykułowaną mowę. Staszewski usiadł znowu przed komputerem i zaczął przeglądać akta.

Sprawa, którą prowadził nie tak dawno przecież. Trochę ponad pół roku temu, jak wynikało z dat na dokumentach. Rozbicie drobnego gangu handlującego kradzionymi samochodami. Siedmiu osadzonych. Zmarszczył brwi. Siedmiu... i ten jeden, ósmy, który strzelał ze specjalistycznej wiatrówki. Też trafił do aresztu, lecz dzięki zeznaniom Staszewskiego uniknął nawet procesu. Zwolnili go następnego dnia. Zapalił kolejnego papierosa, choć ten poprzedni dymił jeszcze w popielniczce. Chryste, czy mógł być aż tak pijany, żeby rozwiązać sprawę i niczego nie pamiętać? Czy możliwe jest racjonalne działanie, kiedy jest się nawalonym jak stodoła od rana do nocy i niczego się nie pamięta już po upływie pół roku?

Westchnął ciężko. Dobrze, że rzucił już picie. Ręce przestawały mu drżeć, palce znowu błyskawicznie i bezbłędnie trafiały w klawisze komputera, pamiętał, co robił i mówił poprzedniego dnia. A tu nagle jego własna sprawa rozwiązana w wódczanej malignie. Nie pamiętał niczego poza nieistotnymi szczegółami. Czuł się niczym bohater powieści, której autor pod koniec zapomniał, co napisał na początku. Teraz musiał czytać wszystko jak cudzy kryminał, nie mając pojęcia, w którą stronę rozwinie się akcja. Drgnął nagle. Zaraz, zaraz, zaraz... Skoro on stworzył te dokumenty, to może nie on powinien je analizować. Podskórne przeczucie starego policjanta. Dreszcz emocji. A może otoczony szklaneczkami z alkoholem sam stworzył coś pokrętnego? Specjalnie coś zagmatwał? Po co?

Zadzwonił do kolegi z wydziału wewnętrznego.

- Cześć, stary. Masz chwilkę?

- Żeby porozmawiać tak. Ale niewiele ci pomogę - odezwał się kolega. - Złapałeś mnie w Szwecji.

- O cholera.

- No mów, o co chodzi.

- Chciałbym, żebyś przeanalizował pewną sprawę.

- Co, złapałeś kogoś z komendy na przekręcie? Kto to?

- Nie. - Staszewski znowu zapalił papierosa. Trampek w ustach zamienił się w parę kaloszy. Dwa poprzednie papierosy ciągle tkwiły w wycięciach popielniczki. Wkrótce zabraknie tam miejsca. Ale nie mógł opanować odruchu. - Chodzi o moją własną sprawę. Czy wszystko zrobiłem by the book.

- O Jezu. Jakbyś coś ukradł, zastrzelił kogoś czy podsunął koledze świnię, to mógłbym ci pomóc. Ja od prostych poruczeń. A tobie potrzebny lepszy spec.

- Znasz kogoś?

- Ktoś zawsze się znajdzie. - Kolega zastanawiał się dłuższą chwilę. W tle dobiegał gwar rozmów w jakimś dziwnym języku. - Chyba mam. Jest taki analityk w Warszawie...

- Znam go?

- Nie. Ale bardzo kontaktowy facet.

- To stań na rzęsach i mi go załatw.

- Nie ma sprawy, esemesnę mu twój numer i powinien oddzwonić.

- Bosko! Dzięki.

Odłożył komórkę. Zaczął googlać, szukając jakiegoś polskiego instytutu specjalizującego się w badaniach alergii. Do wyboru, do koloru, ale żaden nie wzbudził w nim zaufania. Albo skostniałe od rutyny uczelnie państwowe, gdzie najmłodsi pracownicy może dowiedzieli się już, co to jest w ogóle alergia, albo prywatne kliniki, nastawione na szybki zysk. Oferowały w leczeniu nawet metody takie jak akupunktura, kamasutra albo leczenie wzrokiem lub bełkotem. Dobre.

Przeszedł na amerykański Science Citation Index. Tu nareszcie wyłowił polskich naukowców, którzy naprawdę mieli coś do powiedzenia, skoro drukowali ich na Zachodzie. Za oceanem nie było już jakoś artykułów w rodzaju «Wpływ wsadzenia sobie w dupę zwiniętej wczorajszej gazety i mocnego nią kręcenia na ustatycznieniowienie odalegizacji dowkorowej na przykładzie wsi agroturystycznej i planów jej przyszłej budowy».

Przerwały mu dźwięki opery Wagnera. Na wyświetlaczu domowego telefonu pojawił się napis: «Połączenie nieznane, lokalizacja nieznana». Przełączył na głośnik wiszący nad biurkiem.

- Tak, słucham.

- Witam. Tu Bartek Nowosielski. Dzwonię z poruczenia kolegi.

- Co za ulga, że tak szybko. Tu Sławek Staszewski.

Tamten był rzeczowy.

- Jaką sprawę miałbym analizować?

- Zaraz prześlę na laptopa wszystkie dane i...

- Jakiego laptopa? Jestem na urlopie.

- No to na konto. Można ściągnąć z kawiarenkiinternetowej i...

Tamten znowu nie dal dokończyć.

- Jakiej kawiarenki, Chryste? Na pustyni? - mruczał przez chwilę. - Złapałeś mnie w Egipcie - wyjaśnił. - Właśnie jadę na wielbłądzie, po piasku, strasznie trzęsie, gnojek co chwilę chrapie i jest chyba zły na upał bardziej ode mnie.

Rzeczywiście w słuchawce coś parskało i jakby gulgotało. Staszewski wiedział, że takie dźwięki wydają dromadery.

- O cholera. To pozdrów wielbłąda ode mnie.

- Pozdrowić? Żeby mnie opluł? - Nowosielski roześmiał się jednak. - Ty wiesz, ile to garbate bydlę jest w stanie wyrzucić z siebie lepkiego syfu?

- Na szczęście nie wiem.

- No dobra - Nowosielski przeszedł na ton ugodowy. - Ktoś ze współuczestników wycieczki musi mieć jakiś komputer pod polską komórkę ze sobą.

- Będę strasznie wdzięczny. To cholernie pilne. Nowosielski przybrał nagle ton zaśpiewu, jakim raczą wiernych księża w kościołach.

- Bracia - zawodził - przekażcie sobie znak pokoju... Tfu! Przekażmy sobie adresy kont i numeeeeeryyy...

Tym razem roześmiał się Staszewski.

- Masz u mnie przysługę.

- Nie wątpię. Słyszałem, że jesteś najlepszym oficerem śledczym wrocławskiej komendy.

- Fakt. Tak o sobie mówię w chwilach, kiedy napadnie mnie chorobliwa skromność.

Chwilę później dwie pary dłoni, jedna we Wrocławiu, w klimatyzowanym pokoju, a druga w Egipcie, z grzbietu wielbłąda, zaczęły stukać w klawisze, przekazując sobie cyfry i litery.

* * *