- Czas wrócić do śledztwa, towarzyszu milicjancie! - krzyknął zza kierownicy.
Wasiak wychylił się przez okno. Nie cierpiał klimatyzacji i w swoich kolejnych gabinetach (biura zmieniali często, bo swoją działalnością objęli już kilka stanów) zawsze kazał montować u siebie normalne, otwierane w sposób klasyczny okna.
- Niby jak, panie policjancie?
- Oj, przestań mnożyć problemy, obywatelu. Stworzymy specjalną grupę do rozwiązania tej sprawy. Sanacyjno-bolszewicką.
- Taki ze mnie bolszewik jak z ciebie lagerkapo! - Wasiak zawahał się przez chwilę. - A nasz interes?
- A tam. Zatrudnimy dyrektora generalnego.
Potem padło pytanie:
- Dlaczego?
Borowicz nie umiał odpowiedzieć. Przynajmniej w prosty sposób. Zastanawiał się bardzo długo.
- Nie będę pieprzył głodno, że bandyci weszli mi na ambit ani choćby rzucili wyzwanie. Zaintrygowała mnie ta sprawa. - Znowu zamilkł. - Słuchaj. I ty, i ja, czy chcieliśmy czy nie, składaliśmy przysięgę. Że będziemy bronić, chronić i tak dalej. Z pozoru robiliśmy to w różnych państwach. Ale Polska jest jak wąż. Tylko zmienia skórę. Jedyna i prawdziwa RP trwa dalej. Niezmienna.
- Nic nie zrozumiałem. - Wasiak kręcił głową. - Ale skoro ty idziesz, to ja też pójdę.
- Wiem.
- I co było dalej? - spytał Staszewski, siedząc ciągle na środku oświetlonego gazowymi lampami chodnika. Miał nadzieję, że nie dostanie wilka od zimnego bruku.
W luksusowej willi pod Santa Monica Wasiak skinął na służącego. Lokaj wiedział, o co chodzi szefowi. Przyniósł stary portfel, ten z lat pięćdziesiątych, z czasów, kiedy staremu teraz człowiekowi zaczęło się powodzić dobrze. Przyniósł też spatynowany kapelusz Borowicza. I list. Przed oczami Wasiaka przesuwało się całe jego życie. Malutka wioseczka, gułag, wrocławskie gruzy i obcy budynek milicji. Ucieczka do Stanów, utrata nadziei i łut szczęścia, dzięki któremu miał teraz wszystko, co chciał. Potem śmierć Borowicza, otoczonego dziećmi i wnukami. Wyprawił mu taki pogrzeb, że zleciało się pół miasta, żeby zobaczyć, skąd wzięły się zwłoki króla na ich cmentarzu. Jeszcze raz dotknął zapieczętowanego listu.
- Zaczęliśmy zadawać sobie proste pytania - podjął po chwili. - Odłożyliśmy na później te skomplikowane, jak: dlaczego zawsze ginie oficer, który prowadzi śledztwo w sprawie innego oficera? Pytaliśmy, co jest w klasztorze, czego nie ma gdzie indziej. Niby co? W miarę całe ściany, dziedziniec ze studnią. Myśleliśmy, że to ta studnia, ale...
- Kiedy doszliście do tego, że to kwiaty na dziedzińcu?
- Pan też do tego doszedł? - Wasiak był pod wrażeniem. - No, no. Widzę, że nasze śledztwo trafiło w naprawdę dobre ręce.
- Jak Borowicz na to wpadł? - Staszewski uśmiechnął się lekko. - Przecież wtedy nie diagnozowano jeszcze alergii.
- Taaaa... Przypadkiem. Borowicz zwiał z Krakowa, kiedy zaczęli się czepiać akowców. Ukrył się w bandzie szabrowników, żeby jakoś przeżyć we Wrocławiu. I przypomniał sobie, że szabrownicy wdarli się do opuszczonej pracowni profesora Ostermanna. Nie było zbyt wielu rzeczy do ukradzenia, ale zobaczyli ogromne pojemniki z preparatami.
- Jakimi?
- Różne ludzkie flaki i osobno sporo roślin, w tym kwiatów. Także takie, które rosły na dziedzińcu klasztoru.
- Aha. - Staszewskiemu przyszło coś do głowy.
- Wiem, o czym pan myśli. - Tym razem uśmiechnął się Wasiak. Było to wyraźnie słychać w słuchawce.
- O Wytwórni Filmów. Ale po co szabrownicy przenieśli tam pojemniki?
- Oj, nie żył pan w tamtych czasach. - Ciche westchnienie. - Z reguły preparaty do badań przechowuje się w formalinie, ale jeden pojemnik się stłukł i szabrownicy odkryli, że Ostermann przechowywał swoje w spirytusie. A to wtedy była wymienna waluta.
- Chyba tego nie pili?
- A skąd. Przewieźli do swojej kryjówki w Wytwórni, odcedzili ludzkie szczątki i kwiaty, a spiryt sprzedali Ruskim, którzy stacjonowali niedaleko.
Staszewskiemu zrobiło się niedobrze.
- O Chryste Panie!
- Stąd kwiatki w Wytwórni. Potem już się tam wypadki nie powtarzały, prawda?
- Tak. I stąd spirytus zamiast formaliny. Mogłaby coś uszkodzić w roślinach.
- No. Tyle tylko, że to nam nic nie dawało. Słaliśmy listy do różnych naukowców, ale każdy odpowiadał, że wąchając kwiatki, nie można się otruć. No, może wydestylować jakąś truciznę, ale są łatwiejsze sposoby. W każdym razie żadna roślina nie spowoduje wybuchu.
Staszewski, mimo że przykładał telefon raz z jednej, raz z drugiej strony, miał już spocone obydwie małżowiny. Bolały go też plecy. Ociężale podniósł się z bruku, przekuśtykał z powodu zastałych mięśni kilkanaście kroków i przysiadł na murku przy moście. Bał się o pojemność baterii w telefonie, ale po chwili pomyślał, że w razie czego połączy ją z palmtopem i przez USB zyska trochę prądu.
- I co zrobiliście dalej?
- Trochę utknęliśmy. Ale na szczęście Borowicz wymyślił, że pojedziemy do Biblioteki Kongresu i będziemy śledzić Ostermanna.
- Jak?
- Pośmiertnie. W tej bibliotece to oni tam mają wszystko. A kiedy dogadaliśmy się z jednym Polakiem, który tam pracował, za wojny cichociemnym, zdobyliśmy listę nazwisk ludzi, z którymi się spotykał. Von Kreutzky, Affenbach, Horch... Same sławy.
Wow. Przedwojenna policja była naprawdę dobra i skrupulatna.
- Który był chemikiem?
- Von Kreutzky. Do tego też pan doszedł?
Staszewski pokręcił głową.
- Tak. Ale nie do nazwiska.
- A do tego, że Kuger i Grunewald pracowali w tym samym gabinecie, w którym pracował później złapany przez nas gestapowiec?
- Nie.
- A potem my?
- Nie.
- A potem być może pan?
- Tego nie wiem.
- Niech pan prześledzi los tego pokoju. A konkretnie: ludzi, którzy w nim pracowali. Ten gestapowiec... - Wasiak przerwał znowu. Najwyraźniej miał talent do gubienia wątku. Albo to po prostu starość. Staszewski był coraz bardziej zmęczony. Nie chciał alkoholu. Wyjął z kieszeni kolejnego redbulla i papierosa z pomiętej paczki.
- Tak?
- On pokazał nam nawet maski przeciwgazowe w specjalnej skrytce. To wariaci, ci Niemcy. Trzymać maski dla policji... Mieli za dużo wszystkiego.