Выбрать главу

- Chętnie. - Miszczuk przyjął papierosa z podsuniętej paczki. Nachylił się, odpalając od amerykańskiej Zippo.

Staszewski, zaciągając się, szepnął do mikrofonu ukrytego w zegarku:

- Hofman, ile widzisz ogników w podczerwieni?

- Jeden - odpowiedź padła natychmiast. - Twój. - Chwila na zastanowienie. I pytanie: - Ile miałeś papierosów w paczce?

- Trzynaście.

- A ile masz?

Chowając goldeny do kieszeni, Staszewski przeliczył palcem, niby to guzdrząc się z kieszenią cargo swoich wojskowych spodni.

- Jedenaście. Gdzie drugi papieros?

- Moment. Kamera trzy, zbliżenie.

Chwila ciszy.

- I co?

- Leży pod ławką. Nie pali się. Musiałeś upuścić.

Miszczuk uśmiechnął się szeroko.

- Nie dość, że oni nie wierzą, ci, co słuchają - zaciągnął się i wypuścił gęsty kłąb dymu - to i pan mi nie wierzy.

- A jak tu wierzyć człowiekowi, który zginął jakieś sześćdziesiąt lat temu. Dokładnie tutaj. W tym miejscu.

- Wot, rzeczywiście bolsza zagwozdka.

Miszczuk wyjął z kieszeni spodni sporą butelkę zatkaną zwitkiem papieru. Obaj mieli na sobie wojskowe spodnie z ogromnymi kieszeniami. Obaj amerykańskie. Choć u Miszczuka wynikało to z potrzeby i dostaw UNRRA, a u Staszewskiego wyłącznie z aktualnej mody. Te pierwsze były ze zwykłego frontowego drelichu, te drugie typu woodland, luksusowe, z przewiewnego tropiku.

- Strzelimy po łyku?

- Wie pan, właściwie to już nie piję. Ale w takim towarzystwie...

Przejął butelkę. Czuł jej ciężar i chłód. Wyciągnął zębami papierową zatyczkę i wypluł na rękę, bo w dzieciństwie widział, że tak się robi na filmach pokazujących dokonania Ludowego Wojska Polskiego. Owionął go zapach okropnego bimbru. Mężnie jednak pociągnął potężny łyk.

O Boże! Gówno w płynie! - to była jego pierwsza myśl. Nie! Nitrogliceryna, cyjanek, trutka na szczury pomieszana z płynem do przetykania klozetu na glikolu z dodatkiem odrdzewiacza i kocich szczyn. To była jego druga myśl. Trzeciej już nie miał. Zaczął kaszleć, usiłując pozbyć się ohydnego zapachu z ust. Wirowało mu w głowie.

- I co? Teraz mi pan wierzy?

Staszewski podniósł zegarek do ust.

- Co widziałeś na ekranie? - spytał Hofmana.

- Jak odstawiasz pantomimę.

- A coś więcej? Butelkę?

- Nic.

Miszczuk przejął bimber i pociągnął kilka łyków. Niezrobiło to na nim wrażenia.

- Cóż - powiedział lekko zachrypniętym głosem. - Właściwie to podziwiam pana. Naprawdę podziwiam.

- Dlaczego?

- To śledztwo prowadziło już wielu oficerów. Każdy zginął. Tylko nielicznym udało się uciec. A i to przez przypadek.

- Ja też zginę?

- Raczej tak. - Miszczuk roześmiał się nagle. - A raczej nawet na pewno. Ale to nie boli.

Po raz pierwszy Staszewski na pytanie: «Co teraz czujesz?» nie odpowiedziałby: «Nic». Rozgrywka zaczęła mu się podobać.

- Mam parę asów w rękawie.

- Myśli pan o tych pistoletach i karabinach, które mogą tu się pojawić w każdej chwili? - Miszczuk zerknął w bok, na wejście na dziedziniec. - Mnie osłaniali Wasiak i Borowicz ze stenami w rękach. Jeden o mało nie powystrzelał wszystkich zakonnic, drugi zesrał się w gacie ze strachu.

- Borowicz miał jednak coś pod czaszką.

- Ano. I spierniczyli dzięki niemu. A potem ich to gryzło latami. - Miszczuk spojrzał wprost w oczy Staszewskiemu. - Ale u pana bojaźni nie widzę żadnej.

- Ano - sparodiował tamtego. - Po prostu nie zamontowali strachu na wyposażeniu tego egzemplarza człowieka, który posiadam. Zabrakło w magazynie i jestem wybrakowany.

- I takich ludzi lubię. Nie to, co ludzie, którzy kiedy zobaczą kostuchę, to od razu w płacz i poniżą się, przekraczając wszelkie granice przyzwoitości. Będą się czołgać w gównie, błagając o jeszcze kilka dni. A pan jest chyba fatalistą.

Staszewski podrapał się po głowie. Słońce dokuczało coraz bardziej.

- Przyznam, dziwne określenie u kogoś, kto był chłopem, więźniem, a potem prostym milicjantem. Skończył pan jakieś uczelnie w zaświatach, że potrafi się pan tak wysławiać?

- Wiele się nauczyłem - przytaknął Miszczuk. - No nic. Przejdźmy do rzeczy.

* * *

Siedzieli w «Novokainie» na Rynku. Hofman zaliczył jakąś niesamowitą sałatkę z tuńczyka, Staszewski sączył tonic, ale bez ginu. Tylko z cytryną. Na ścianach wisiały obrazy. A właściwie to tylko pozłacane, ozdobne ramy kryjące obudowy plazmowych telewizorów, na których wyświetlano dzieła sztuki i inne duperele. Dzieła sztuki były fajne, duperele, szczególnie te paraseksualne, raczej nie.

- Kiedy zorientowałeś się, że rozmawiasz sam ze sobą? - spytał Hofman, odsuwając od siebie talerz.

- Cholera wie. Ty nie widziałeś niczego na monitorach, a on wydawał się wiedzieć wszystko. Myślałem, że coś mi powie.

- I powiedział?

* * *

- Właściwie do czego pan zdąża? - spytał Staszewski.

Miszczuk pociągnął jeszcze jeden łyk bimbru.

- Chciałbym usłyszeć od pana, do czego pan doszedł. - Zamyślił się na moment. - Chociaż nie muszę. Mogę to panu opowiedzieć.

- Opowiedzieć co?

- Wyniki pańskiego śledztwa.

- Wie pan wszystko? O całym wszechświecie?

- Tak.

- To w takim razie proszę mi powiedzieć, jak nazywali mnie rodzice, kiedy byłem dzieckiem.

Miszczuk nawet nie spojrzał w bok.

- Nazywali pana «Kaja».

- Jak miała na imię moja pierwsza dziewczyna?

- Basia. Nie wiem, po co mścił się pan na niej potem. Blizny na sercu mężczyzny od ran, jakie zadały kobiety, które go porzuciły, nie szpecą, ale...

Staszewski przerwał mu brutalnie. Przechylił się przez poręcz ławki i wyrwał z klombu garść trawy. Nie patrząc na własną dłoń, podsunął ją Miszczukowi.

- A ile źdźbeł trawy trzymam w garści? - spytał zaczepnie. - Przepraszam za takie pytanie. No ale skoro jest pan wszechwiedzący?

- A kto by tam liczył źdźbła?

- Nie wiesz? - Staszewski nagle zrezygnował z formy «pan». - A ile wynosi pierwiastek sześcienny z sześciu miliardów dwustu trzech milionów siedmiuset piętnastu tysięcy ośmiuset dziewiętnastu, pomnożony przez trzy dwudzieste czwarte silnia?

Miszczuk tylko machnął ręką.

- Nie wiesz, prawda? Coś do chrzanu z tą twoją wszechwiedzą po śmierci.

Miszczuk ryknął śmiechem.

- A do czego zmierzasz? - też przeszedł na ty.

- Do tego, że niby wiesz wszystko oprócz tego, czego nie wiem ja. Po prostu mam wrażenie, że rozmawiając z tobą, rozmawiam sam ze sobą. Taki rodzaj monologu rozpisanego na dwie role.

Miszczuk wyciągnął z kieszeni paczkę playersów i gazetę. Urwał kawałek pierwszej strony wielkości dłoni rozkruszył papierosa. Skręcił sobie tytoń w urwany fragment, włożył do ust i zapalił. Wokół rozszedł się gryzący dym, głównie grubego, kiepskiej jakości papieru.

- Tak jest mocniejszy - wyjaśnił Miszczuk i podał Staszewskiemu gazetę.

Przeczytał tytuł: «Pionier». Nic mu nie mówiła ta nazwa. Zauważył tylko, że pismo wydano w 1945 roku we Wrocławiu. Zerknął na kilka artykułów. Jakiś czytelnik skarżył się, że przybysze wysiedleni zza Buga chowają w mieszkaniach zwierzęta. Ktoś trzymał w łazience krowę kto inny w pokoju dwa konie, a w piwnicy świnie. Podobno zjawisko było powszechne.

Miszczuk zajrzał mu przez ramię.

- A co się dziwią? - skomentował artykuł. - Tak najłatwiej pilnować. Co się mają szabrownicy upaść na cudzej nędzy.

Z drugiej kieszeni wyjął jeszcze «Naprzód Dolnośląski». Artykuł otwierający donosił o pierwszym przedstawieniu w Operze Wrocławskiej. Była to «Halka» w reżyserii Stanisława Drabika z Franciszką Platówną. Przedsięwzięcie na poły prywatne, ze znalezionymi dekoracjami i strojami tyrolskimi, szybko przerobionymi na góralskie. Niemiecki baletmistrz uczył niemieckich tancerzy poloneza i mazura, a całość sponsorowała Armia Czerwona.