- A jeśli istnieli już wcześniej? Myślał pan o tym, prawda?
- Owszem. Ale i tak ich rozstrzelali. Gdzieś czytałem...
- E tam. - Grunewald lekceważąco machnął ręką. - Ja w tym mieście byłem. Rozstrzelali tych, co akurat byli pod ręką i nie mogli za szybko uciekać na inwalidzkich wózkach, bo gruzy wokół już się piętrzyły.
- Przeżyli?
- Niech pan nam powie. - Grunewald uśmiechnął się sympatycznie. - W końcu rozmawia pan sam ze sobą, a my jesteśmy wyłącznie pańskimi halucynacjami.
- Naczytałeś się akt - inicjatywę przejął Miszczuk. - Wiem, że to trudne.
- Dlaczego?
- Oj, bo co chwilę masz jakieś meldunki od posterunkowych: «Spotkałem trupa. Trup nie żył. Kopłem go ze dwa razy, żeby sprawdzić, czy nie symulant, a potem spytałem słownie, czy jest martwy. Trup zdecydowanie odmawiał współpracy z organem władzy ludowej».
Staszewski roześmiał się cicho.
- Wyszedłeś z obiegu. Czasy się zmieniły.
- Co?
- Dzisiaj piszą tak: «W ramach czynności operacyjnych zlokalizowałem zwłoki w rejonie, gdzie się znajdowały. Denat mimo wielokrotnych wezwań nie wykazywał szczególnej aktywności słownej ani ruchowej. Okazał się martwy, bo był zimny, co stwierdziłem organoleptycznie, dotykając go ręką. Melduję, że nie miałem na wyposażeniu termometru, żeby potwierdzić to laboratoryjnie».
Grunewald zakiepował swojego papierosa w małej, przenośnej popielniczce wykonanej z mosiądzu.
- Dobrze, że nie dożyłem okupacji radzieckiej. Bo tam w meldunku napisaliby: «Znalazłem trupa. Po wstępnym przesłuchaniu towarzysz trup przyznał się do wszystkiego».
Staszewski przygryzł wargi.
- No dobrze. Czego ode mnie chcecie?
Miszczuk nachylił się do niego.
- Powiedz nam, powiedz sobie, co już wiesz. Skoro jesteśmy tylko zwidami, nie pomożemy ci, ale ty sam możesz sobie pomóc.
- Po prostu zrekapituluj fakty - dodał Grunewald. - Mówiłeś, że znasz już podejrzanego.
- Tak. Znam.
Obaj, Grunewald i Miszczuk, wymienili się uśmiechami.
- A kto nim jest?
- Ja - odparł bez wahania.
Znowu znacząca wymiana spojrzeń.
- W pewnym sensie przynajmniej. Ale zacznijmy od początku. Ostermann i von Kreutzky poznali się na konferencji naukowej w Berlinie. Zaprzyjaźnili się w pociągu Berlin - Breslau. Obu interesowały halucynogeny. To wiem z materiałów Borowicza i Wasiaka wyszperanych w Bibliotece Kongresu w USA. Obydwaj reprezentowali podobne dziedziny nauki, choć każdy podchodził do problemu z innej strony. Ostermann był botanikiem. Zwiedził cały świat w poszukiwaniu roślin, przy pomocy których tubylcy zbliżali się do swoich bogów. Stworzył pierwsze hybrydy, krzyżował dwa organizmy należące do odrębnych taksonów. Podobno wyhodował rośliny dostosowujące swoje toksyny do zmiennych warunków atmosferycznych, a także reagujące na zmienność swoich ofiar. To mógł być pies, kot, człowiek. Podobno wyhodował rośliny odporne na zmiany i płodne, co jest dość trudne do uzyskania wśród hybryd. Odwrotnie von Kreutzky, prawdopodobnie niemiecki Żyd polskiego pochodzenia. Miał kilka fakultetów. Był uczniem Freuda, ale po nieudanych eksperymentach z morfiną odwrócił się od mistrza i poszedł w stronę czystej chemii. Usiłował stworzyć idealne lekarstwo na depresję, stany lękowe, psychozy i agresję. Niestety, żeby móc eksperymentować, najpierw musiał wynaleźć coś, co powodowało te stany. To mu się udało. Na antidotum cywilizacja musiała czekać aż do roku tysiąc dziewięćset sześćdziesiątego trzeciego, na Leo Sternbacha z firmy Roche i jego valium, czyli diazepam. Von Kreutzky’ego interesowała też tajemnicza choroba, której wtedy jeszcze nie nazwano. Alergia. Coś, co może spowodować prawie natychmiastowy zgon. Żeby odnaleźć trop, von Kreutzky kontaktował się nawet z Australijczykiem Clemensem von Pirquetem, który stworzył to słowo, pisał do Wymana, który pierwszy wskazał pyłki jako przyczynę «dziwnej choroby» łączonej ni to z katarem, ni z astmą, czasem kończącej się gwałtowną śmiercią. Pisał do Curtisa i Blackleya, Moona i Freemana, ale nic z tego nie wyszło.
Podczas brzemiennej w skutki podróży z Berlina do Breslau von Kreutzky i Ostermann wpadli sobie w ramiona. Każdy z nich miał gotowe rozwiązanie tego, czego szukał ten drugi. Podczas długich rozmów zapoczątkowanych w pociągu, a kontynuowanych przez lata w najstarszej restauracji w Europie, «Piwnicy Świdnickiej», doszli, że kombinacja klasycznej, laboratoryjnej chemii i wpływu roślin pozwoli regulować człowieka jak szwajcarski zegarek.
Zespół, jeśli można to tak nazwać, «Stowarzyszenie znajomych» zaczęło się rozrastać. Affenbach, Horch, Staollen, Kircheck. Listę można byłoby ciągnąć długo. Wiem, że do czegoś doszli. Nie wiem do czego. W każdym razie notatki i korespondencja wzajemna nagle się urwały.
- Dlaczego? - spytał Grunewald.
- To były chwile rozwoju nazizmu. Takie mam dziwne przypuszczenia, ponieważ nie dysponuję źródłami, że ta nowa brunatna ideologia zupełnie im nie pasowała. Ale to tylko moje domysły.
- A co się stało? - tym razem spytał Miszczuk.
- Nie wiem. Choć znając naukowców, myślę, że bardzo nie spodobał im się ówczesny porządek. Nie wiem, naprawdę. Podejrzewam, że założyli organizację...
Miszczuk patrzył dość obojętnie.
- Wywrotową? - spytał.
- Spisek? - dodał Grunewald.
- Och, oni byli przedwojenni, więc prawdopodobnie antyfaszystowską jaczejkę cichych i skupionych intelektualistów. Znam takich ludzi. Głowy w obłokach, piękno wokół, a tu nagle tramtadaramtamtam. Pif-paf! Prawdopodobnie zbrzydził ich widok ludzi, których dotąd uważali za kolegów, a którzy nagle pokazali, kim są naprawdę.
- Kim?
- Pieskami merdającymi ogonami przed nową władzą. Gryzącymi się o to, kto będzie bliżej koryta. Zmierziła ich wizja pseudointeligentów, jak by się to później powiedziało, z awansu, którzy zdobywali kierownictwo jednostek naukowych, bo mieli większe pojęcie o lizu-lizu-polityce niż o jakiejkolwiek nauce. I jeszcze coś.
- Co?
- Chcieli mieć dalej swój Breslau. Taki, jakim był. Wielonarodowy tygiel złożony z Niemców, Żydów, Polaków, Czechów i dziesiątek innych nacji, a nie «marschieren, marschieren, alle zusammen». Tacy to byli antyfaszyści. Chcieli chronić kulturę i to szczególne coś, co tkwi w tym mieście. Nie chcieli podkładania bomb.
Grunewald pokiwał głową i zrobił minę w rodzaju: «A o co ja podejrzewałem tych biedaków? Niech mi Bóg wybaczy».
- Tego nie ma w aktach. Skąd wiesz? - wtrącił Miszczuk.
- Nie wiem. Tylko domysły. Może sam taki jestem?
- A co jest w aktach?
- Tylko jedna wzmianka. Von Kreutzky wpadł nagle.
Grunewald przytaknął. Widział przecież te akta.
- No, ale nie ma ani słowa, za co go zatrzymali. Dziwna sprawa.
- Właśnie. Zatrzymali i wypuścili po dwóch dniach? Nie stawiając żadnych zarzutów? Dziwne.
- No właśnie.
- To zupełnie nie po niemiecku. Żadnych akt, protokołów, spisów, notatek służbowych, stenogramów. To po prostu niemożliwe.
- To po prostu niemożliwe - zgodził się absolutnie Grunewald. - Więc co się stało?
- Nie mam zielonego pojęcia. W papierach nic nie ma. Ale...
- Ale? - podjął znowu Grunewald.
- Naprawdę nie wiem. Opieram się na przemyśleniach. Ale gdyby do mnie przyszedł facet, który powiedziałby, że chce jedynie chronić istotę swojego miasta, jego ducha... Nie będzie podkładał bomb ani strzelał do nikogo, a jedynie wydawał gazetki, to... Tobym go zwolnił. Ryzykując wszystko.
- Wszystko - powtórzył Grunewald. - A znalazł się ktoś taki po stronie niemieckiej policji?
Tu Staszewski był już pewny.