- Znalazł się. Hermann Glass. Oficer, który podpisał zwolnienie von Kreutzky’ego i nie zostawił żadnego śladu w papierach.
Obydwaj umarli policjanci przytaknęli zgodnie.
- Więc organizacja miała odtąd swojego człowieka w policji?
- Tak. Przejrzałem jednak inne sprawy, które prowadził Glass. Był porządnym człowiekiem, choć ewidentnie tchórzem. Nadawał się na konspiratora jak ja na piłkarza. Organizacja stanęła więc przed poważnym problemem. Jak się uchronić przed następnymi wpadkami? Mogli się dowiedzieć, kto w danej chwili prowadzi śledztwo. Ale co dalej? Zastrzelić go? Zasztyletować? Oblać kwasem czy wysadzić? Każda spektakularna zbrodnia wyjdzie na jaw wcześniej czy później. - Staszewski uśmiechnął się. - Śledczy trafili jednak na prawdziwych naukowców. Po co zabijać? Jeśli ktoś grzebie w tym, w czym nie powinien, niech sam to zrobi. Bez żadnego kontaktu z konspiratorami i ich wtyczką w policji.
- Ostermann i von Kreutzky?
- Oczywiście. Dlaczego nie mieli wykorzystać tego, w czym naprawdę byli dobrzy? Halucynogeny, środki depresyjne i alergia. Wystarczy to wszystko połączyć i eliminować, kogo się chce, beż żadnego kontaktu.
Miszczuk i Grunewald zerknęli na siebie.
- Widzisz? Mówiłem, żeśmy poszli do piachu nie na darmo. My milicjanty zuchy, a on zdolniacha!
Grunewald też był pod wrażeniem.
- Dostarczyli na policję środek von Kreutzky’ego? - spytał.
- Tak. I nawet wiem gdzie.
- Skąd?
- Natchnął mnie protokół przesłuchania tego gestapowca. - Staszewski zerknął na Miszczuka. - On opisywał, jak podczas ostrzału był w bunkrze pod Nowym Targiem. Zabrakło prądu. Ale ktoś to wcześniej przewidział i jedną ze ścian posmarowano fosforem. Zaczynała świecić w ciemności.
- Ale jaki to ma związek z policją?
- Myślę, że Glass, czy wręcz von Kreutzky, posmarował swoim preparatem jedną ze ścian w moim gabinecie. Ktoś musiał ich spłoszyć. Pewnie sprzątaczka, bo Wasiak opisywał, że już po wojnie znalazł w tym gabinecie maski przeciwgazowe. Stąd domyślam się, że malowali w nocy. A sprzątaczka, kiedy zobaczyła leżące maski, prawdopodobnie włożyła je do szafy, gdzie nikt ich nie ruszał.
- A Ostermann?
- Ostermann podarował zakonowi urszulanek sadzonki egzotycznych kwiatów. Zafundował klomby i bezpłatne szkolenie, jak się nimi zajmować. Królewski dar, bo kwiaty były rzeczywiście ładne, egzotyczne, a jednocześnie odporne na zmienne warunki pogodowe i cholernie drogie.
- I co dalej?
- Glass ze względu na stan zdrowia poprosił o przeniesienie do pracy za biurkiem. Łatwo poszło, bo przecież miał nowych «kolegów», w tym wielu lekarzy światowej sławy, którzy wystawili mu odpowiednie papiery. Został kierownikiem administracyjnym budynku policji. Odtąd wiedział dokładnie, który z oficerów prowadzi jaką sprawę. W jego gestii leżał też rozdział pokojów, w których mieli pracować odpowiedni ludzie. I tak powstał mechanizm zbrodni, w którym żaden ze sprawców nigdy i pod żadnym pozorem nie miał absolutnie kontaktu z ofiarą.
- A gdyby zginęli przypadkowi ludzie?
- Jacy? Preparat sam w sobie jest nieszkodliwy. Kwiatki też. A może sądzicie, że zakonnice gremialnie i codziennie odwiedzały gmach policji, i to właśnie ten pokój z pomalowaną ścianą? A może policjanci nagle się nawrócili i codziennie odwiedzali klasztorny dziedziniec?
- Ale przecież śledztwo w sprawie dziwnej śmierci kilku oficerów mogło być zlecane różnym ludziom.
- A było, było. Tylko że taki oficer niczego nigdy nie odkrył. W całym śledztwie nie dało się przecież znaleźć kogoś choćby podejrzanego. Żeby zginąć, oficer musiał siedzieć w tym pokoju i zostać skierowany do klasztoru.
- Jak?
- Proste. Jeśli Glass zorientował się, że ktoś prowadzi śledztwo w sprawie grupy Ostermann - von Kreutzky, pod byle pozorem dawał mu stanowisko pracy we właściwym pokoju. Wszystko jedno z jakiego powodu, remontu, sprzątania, deratyzacji, nowych mebli czy nowej centralki firmy Siemens. Dla dyrektora administracyjnego wymyślenie powodu przeniesienia to przecież błahostka. Oficer przenosił się, w nowym biurku znajdował akta sprawy o zgonach kolejnych oficerów trwających od dziewiętnastego wieku, szedł na klasztorny dziedziniec i po tygodniu nie było go wśród żywych. Kto ze śledczych nie skusiłby się, żeby rozwiązać tak starą i tak tajemniczą sprawę. Z tym że papiery z dziewiętnastego wieku były sprytnie sfałszowane. Zgony zaczęły się w latach trzydziestych, od działalności grupy Ostermann-von Kreutzky.
- No ale nie wszyscy ginęli na dziedzińcu.
- Właśnie. Oficerów, którzy zginęli w związku z tą sprawą, można podzielić na trzy grupy. Pierwsza to alergicy. Nawdychali się oparów preparatu w swoim gabinecie, pyłki kwiatów wzmocniły jego działanie i spowodowały tak silną reakcję histaminową, że przypominało to wybuch. Jednak to chyba efekt uboczny. Ostermann i von Kreutzky wcale nie chcieli zwracać uwagę na «cuda», które się przydarzały.
- A druga grupa? Złożona z tych, którzy nie cierpieli na alergię?
- Otóż to. Metoda okazała się bardzo perfidna. Śledczy po wystawieniu się na ekspozycję pyłków kwiatów, które wzmacniały działanie środka chemicznego, doznawał halucynacji. Potem następowała kolejna faza. Przymus samobójstwa spowodowany totalną depresją. A potem... Strzał w głowę, podpalenie się, jak ten nieszczęsny oficer UB, skok z dwudziestego drugiego piętra Poltegoru, powieszenie... Reakcja następowała albo natychmiast, albo nawet po kilku dniach.
Grunewald poruszył się niespokojnie.
- A trzecia grupa?
- Ta najbardziej tajemnicza? - Popatrzył tamtemu w oczy. Wiedział, że to tylko halucynacja, że rozmawia sam ze sobą, a twarz przedwojennego oficera zna jedynie ze zdjęć w aktach. Wizja była jednak tak realna, tak namacalna, że nie mógł się opanować. Zmienił temat: - Wie pan, w czterdziestym piątym, pod sam koniec oblężenia... Ciała chowano byle gdzie. Najczęściej tam, gdzie nastąpił zgon.
- Tak. Wiem.
- Myślę więc, że pańskie ciało leży jakieś kilkadziesiąt metrów stąd.
Grunewald uśmiechnął się smutno. Pochylił głowę.
- Tak. Gdzieś na Altbuserstrasse. - Znowu się uśmiechnął. - O, przepraszani. Na Łaciarskiej. Ale wie pan, nigdy szczytem moich marzeń nie był okazały nagrobek na porządnym cmentarzu.
Staszewski podał mu rękę. Ciekawe, jak śmiesznie wyglądało to na monitorach Hofmana w wozie operacyjnym stojącym też kilkadziesiąt metrów stąd. Być może zaparkowali nawet wprost na grobie Grunewalda. Wielka ciężarówka, klimatyzowane wnętrze, dwie ściany wypełnione elektroniką, szumiące cichutko mechanizmy, popiskiwanie namierników i grób faceta zastrzelonego ponad sześćdziesiąt lat temu pod kołami. Ciekawe, jak sam wyglądał na monitorach, podając rękę pustej przestrzeni przed sobą. Tylko że on widział człowieka siedzącego tuż obok, czuł zapach jego wody kolońskiej, ciepło dłoni...
- A trzecia grupa? - powtórzył Grunewald.
Staszewski wierzchem dłoni wytarł spocone czoło.
- To pan i ja.
Morderca posiekał cztery ogromne cebule, do tego wkroił główkę świeżego czosnku. Dodał kilka śledzi, a całość polał chińskim sosem sojowym. Smród zabijał muchy w locie. A on to będzie musiał zjeść na kolację. Trudno. Postawił obok butelkę wódki, najtańszej, najbardziej ohydnej. Wzdrygnął się odruchowo. Nie lubił alkoholu. No, może czasem kieliszek wina do obiadu. Wina z najwyższej półki oczywiście, lecz generalnie preferował herbatę. Miał w szafce całą kolekcję z różnych stron świata. Dzisiaj, niestety, nie mógł się nią raczyć, bo prawdziwa herbata doskonale zabija różne zapachy. Na talerzyku obok położył kilka plasterków pleśniowego sera.