- OK - mruknął do kota śpiącego na biurku. - Kolacja na dzisiaj gotowa.
Czuł się źle, jak przed każdą akcją. Od tygodnia nie mył zębów ani głowy, nie kąpał się, nie używał dezodorantów, nie golił. Co gorsze, musiał jeszcze zająć się swoim ubraniem. Buty kupił w Poznaniu, płaszcz znalazł na śmietniku w Częstochowie, koszulę dostał w pomocy społecznej w Gdańsku, a spodnie wyżebrał w Caritasie w Lublinie. Lubił jeździć po kraju swoim sportowym, wypasionym samochodem. Zawsze mu się coś trafiało. Prowadzony GPS-em z mapą Polski dojeżdżał do jakiegokolwiek miasta, parkował na peryferiach, zamawiał taksówkę i jechał na przeciwległe przedmieścia. Potem tramwaj z tymi ohydnymi ludźmi, którzy musieli wstawać o szóstej i biec do pracy. Mieli ziemiste twarze i miny, jakby szli na ścięcie. W większości przysypiali. Jedynie kobiety, które się znały, rozmawiały czasem o cenach pietruszki albo o tym, jak Józek poderwał dziewczynę Mietkowi, albo że rajstopy z czegoś tam są lepsze od rajstop z czegoś tam. Morderca przesiadał się do autobusu i jechał w stronę przeciwną. A tam znowu klasa pracująca. Głośne czknięcia czy nawet pierdnięcia. Nieprzyjemne zapachy. Wieczne narzekania kobiet dotyczące dzieci, biedy czy wręcz nędzy. Z trudem powstrzymywał się od kąśliwych uwag: «Idiotko, jak ci z dziećmi ciężko, to po cholerę rodziłaś?». I narzekania mężczyzn. Na utrudnienia w ruchu, bałagan w mieście, burdel w ich przedsiębiorstwie. A oni potrafiliby to naprawić w trzy sekundy. Nigdy nie powiedział: «Człowieku, skoro jesteś taki mądry, to dlaczego nie jesteś bogaty? Dlaczego nie zostałeś dyrektorem, premierem, prezydentem i nie naprawiłeś tego w trzy sekundy?». Morderca był dzieckiem z dobrego domu. Synem profesora i pani inżynier. Nigdy nie brakowało mu niczego, do momentu aż życie kopnęło go w dupę. Potem nauczył się jednak myśleć, radzić sobie i jeździć maserati, a nie «środkami komunikacji». Czasem jednak musiał. Kiedy wysiadał z autobusu, zwykle zużywał pół opakowania «Chanel Egoist», żeby pozbyć się «atmosfery tłumu». Potem z reguły szedł na piechotę do jakiegoś lumpeksu i kupował ciuchy. Nikt nie mógł go rozpoznać, nikt zapamiętać. To były najpiękniejsze chwile jego życia. Poznawał miasta na piechotę. Każde niby podobne do innych, każde mające swoją nieogarnialną duszę. A potem noc w podrzędnym (lub superluksusowym, w zależności od kaprysu) hoteliku, opowieści poderwanej dziewczyny o tym, jak Kaziu emablował Miecia albo że rajstopy z czegoś tam są lepsze od czołgu pływającego Marines... czy jakoś tam. Nie słuchał, tylko potakiwał. Zawsze w nocy, gdy podrywka spała, wychodził do parku albo chociaż na skwerek. Chłonął atmosferę wokół. Był przekonany, że każde miasto można poznać jedynie po ciemku. Wiedział od razu, czy żyje, czy jest martwe, czy ludzie w nim mieszkający mają w sobie ikrę, czy już się poddali. Czasem rozmawiał z pijaczkami, czasem siedział kompletnie sam, aż rosa osiadła na ubraniu. Uwielbiał świt. Pogoda mu nie przeszkadzała. Ubrany w te wszystkie hi-techy, polary, goreteksy, windstopery, tkaniny oddychająco-nieprzepuszczalne, rozprowadzające równomiernie ciepło, z wkładkami antybakteryjnymi, mikrofiltrami, czuł się równie dobrze przy plus dwudziestu i minus dwudziestu. W suszy i podczas ulewy. Zawsze zastanawiał się, w jaki sposób jego buty potrafią odprowadzić nadmiar wilgoci na zewnątrz, będąc jednocześnie kompletnie nieprzemakalne. Ale to nieważne. Miał niesamowity zmysł obserwacji. Patrzył, podglądał, czuł, wyciągał wnioski. Dlatego wybrał Wrocław na miejsce, gdzie mógł żyć. Jedyne miasto tak popaprane, pochrzanione, wariackie, durnowate, wiecznie rozkopane i posrane. Było takie samo jak on. Nie zasypiało nigdy. Jak on. Żyło na pełnej prędkości. Jak on.
Nigdy nie wykonał żadnego kontraktu we Wrocławiu. Do czasu... W ogóle miał wrażenie, że będzie się musiał nareszcie zmierzyć z poważnym przeciwnikiem. A nie z jakimś idioten-durniem, który pozwalał się rozpracować w dziesięć sekund, a zabić w jedną. Miał straszną ochotę wyjść na ulice miasta, które nigdy nie zasypiało. Nigdy nie przykładało głowy do poduszki. Teraz jednak czekało go zadanie. Tydzień temu wysypał kotu z kuwety najdroższy żwirek, jaki zwykle kupował w sklepie z artykułami dla zwierząt. Olbrzymi pers przyjął zmianę z dużą niechęcią. Dokładnie w chwili, kiedy zobaczył, że w swojej kuwecie zamiast pachnącego żwirku miał pomięte ubrania kupione w całej Polsce. Z wściekłości zaczął je drapać i rozdzierać pazurami. Musiał też zaznaczyć nowe terytorium, więc zaczął na nie sikać i trykać. Smród w mieszkaniu stałby się nie do zniesienia, gdyby nie najwyższej klasy klimatyzacja.
Morderca podszedł do kuwety i powąchał. Zmarszczył nos, czując mrowienie w zatokach. Ubranie na jutro również było gotowe.
Stanął przed ogromnym, panoramicznym lustrem. Powoli rozebrał się do naga, rozrzucając zdejmowaną odzież byle gdzie. Pojutrze sprzątaczka zrobi z tym porządek. Dał jej tydzień wolnego i już zaczynał źle się czuć w bałaganie, który sam zrobił. Nie był narcyzem ani w ogóle jakimś szczególnym zwolennikiem swojego ciała, ale przyjrzał się uważnie własnemu odbiciu. Wziął własnej roboty złoty flamaster i zaczął malować na skórze skomplikowane wzory. Flamaster napełniony był prawdziwym sproszkowanym złotem w odpowiedniej zawiesinie z kleju. Morderca po prostu nie lubił plątaniny kabli, która mogłaby krępować jego ruchy. Zwyczajnie malował złotem układ elektryczny sam na sobie. Wszystkie połączenia i odgałęzienia prowadzące do elementów, które przyklejał wprost do skóry. Baterie przykleił na wysokości nerek, kondensatory pod lewą pachą, ograniczniki spustów na brzuchu, elektronikę kamery pod pośladkami. Pod prawym przedramieniem przykleił sobie broń. Również własnej roboty dwulufową wiatrówkę. Wystarczyło rozmontować cztery sportowe pistolety, dostępne w każdym sklepie z bronią, jeśli ktoś miał choć odrobinę sprytu, nawet w Polsce. Ale on kupił najlepsze - czeskie. Wystarczyły mu lufy, bo pojemniki gazowe kupił w Dusseldorfie. Zamyślił się na chwilę. Czechy. Piękny kraj. Jeśli się mówiło płynnie w ich języku, można było kupić każdą broń bez problemu, a jak się mówiło mniej płynnie, to też każdą, tylko że drożej. Morderca znał czeski perfekt. W wolnych chwilach nawet tłumaczył na polski z ich języka romantyczne powieści. Czasem zastanawiał się, jakich języków musieli uczyć się bohaterowie powieści Forsytha. Francuskiego? Flamandzkiego, holenderskiego, niemieckiego? On sam znał jedynie czeski, jednak w stopniu takim, że w Pradze brano go za tubylca, i w zupełności mu to wystarczało. Zawsze coś stamtąd przemycał, brał dodatkowo do bagażnika dwa, trzy litry wódki, żeby go na czymś złapali - chciał wyglądać na zwyklaka. Ale przy tej unijnej granicy? Nigdy nic mu nie wytknięto na cle. Wódkę wyrzucał do najbliższego kosza albo stawiał na śmietniku pod swoim domem. No cóż. Rozpijał naród. A przynajmniej tę część, która grzebała po śmietnikach.
Sama broń też była szczególna. Cztery lufy zostały sklejone w dwie. Jedna obok drugiej, jak w dubeltówce. Pocisk, przelatując przez łączenie, uruchamiał dodatkowy elektryczny spust. Jeszcze jeden zbiornik z powietrzem dodawał mu przyspieszenia. Ot, «zrób to sam». Każdy kretyn, który miał dostęp do Internetu, mógłby zrobić sobie coś takiego. Pociski też zresztą były specjalne. Wydrążone od środka, napełnione odrobiną mielonego szkła, z kropelką rtęci i stalową przybitką. Po uderzeniu w przeszkodę pocisk wnikał w nią i rozpadał się na małe kawałki. Stalowa przybitka działała jak tłok, doprowadzając do eksplozji mniej twardych elementów, które rozrywały pocisk, czyniąc z niego rodzaj miniaturowego granatu. Żaden chirurg nie mógł odnaleźć szkła ani rtęci w czaszce pacjenta. Morderca strzelał zawsze w miękkie części ciała. Konkretnie: w oko. Precyzji sprzyjały specjalne okulary - mikroskopijna kamera podczepiona do luf umocowanych na prawym przedramieniu przekazywała obraz na soczewkę po lewej. Wystarczyło powoli poruszać ręką, żeby dokładnie namierzyć cel. Druga soczewka pełniła rolę dalmierza, miała wytrawioną skalę zbliżeniową, dzięki której można było dokładnie odmierzyć odległość od celu. Potrzebny był jeszcze stały element, na podstawie którego można było obliczyć parametry. Ale jak to zrobić? Jeden jest gruby, drugi chudy, jeden wysoki, drugi niski... Morderca drugą podziałkę wyskalował na wielkość tęczówki. Wystarczyło podejść na tyle blisko, żeby zmieściła się między dwiema kreseczkami. Lekkie ruchy prawą ręką, spojrzenie na obraz w drugiej soczewce i... przyciśnięcie spustu lewą dłonią w kieszeni spodni. Wystarczyło przez dziurę w kieszeni dotknąć jednego styku namalowanego złotem na udzie. Potem drugiego, jeśli zachodziła potrzeba. Miał tylko dwa strzały, przeładowanie broni zajmowało kilkanaście minut. Ale to mu zawsze wystarczało. Problemy pojawiały się, jeśli ofiara nosiła okulary. Wtedy podnosił je i strzelał z przyłożenia albo mierzył w tętnicę na szyi. Był dobrym anatomem. Kiedyś chciał być lekarzem i wiedza, którą nabył przed laty, niespodziewanie procentowała. Na szczęście jutrzejszy cel nie nosił okularów. Wiatrówka. Zero huku, zero podrzutu, zero odrzutu, jeden precyzyjny strzał, a kilka godzin później jakiś chirurg w szpitalu powie: «Nie miałem żadnych szans! Tu się nic nie dało zrobić! Szkło, rtęć, odłamki ołowiu... w mózgu?! Nie miałem żadnych szans!». Ktoś zakryje denatowi twarz. Morderca nie denerwował się. Nie znał tego stanu. Nikt nigdy nawet nie miał choćby cienia podejrzeń w stosunku do niego. Nikt nigdy. Żaden z oficerów policji nie wpadł na jego trop. Pamiętał zlecenie na premiera Szwecji Olofa Palmego. Zastrzelił go na oczach tłumu ludzi wychodzących z kina, choć korzystał z innej broni. Nikt nawet go nie kojarzył. Nigdy nie był choćby podejrzanym. Rodzina Jaroszewiczów. Generał Papała. On tylko liczył pieniądze, kiedy policja szalała. Ach, wielka policja. Zbiór niedouków, pierdzistołków, nieudaczników, marzących o karierze superkomandosów, na razie jednak szperających po kieszeniach drobnych złodziejaszków. Czasami miał wrażenie, że gdyby zsumować IQ wszystkich funkcjonariuszy dowolnej komendy wojewódzkiej, to wyszedłby jakiś ułamek jego inteligencji.