- Właśnie.
- Nie wiem i pewnie się już nie dowiem. Może Helga?
- Helga? Moja służąca?
- Tak. Pamięta pan, jak wyszła z panem ze szpadelkiem w ręku, żeby pana bronić? Mnie broniła Mariola w hełmie, kamizelce kuloodpornej i z dwudziestkądwójką w kaburze. Ale nie o to chodzi. Ani pistolet, ani szpadelek się nie przydały. Chodzi chyba o ich babski szósty zmysł. Mnie Mariola uratowała, gdy dostałem halucynacji, tu, na tym dziedzińcu, po raz pierwszy. Myślę, że z panem było podobnie.
- A ci oficerowie należący do trzeciej grupy?
- Tak jak mówiłem. To pan i ja. Paru innych. Oni sami zastawiali na siebie pułapki.
Miszczuk pociągnął wielki łyk ze swojej butelki z bimbrem. Jego to nie dotyczyło. «Wybuchł» kilkadziesiąt lat temu, kilka metrów od miejsca, gdzie teraz siedzieli.
- Nie ma żadnych śladów w dokumentach. Niczego nie napisał już pan w swoim pamiętniku - kontynuował Staszewski. - Znalazłem w aktach jedną rzecz. Tuż przed rosyjskim atakiem bombowym w okolicy mostów na Kochanowskiego... Boże, nie wiem, jak ta ulica się wtedy nazywała. Zatrzymali pana dwaj żołnierze w dziwnych mundurach. Myślę, że to byli spadochroniarze Göringa.
- Być może - powiedział Grunewald. - A pana zwiódł opis lufki w ustach jednego z nich. A może to nie oni mieli lufkę? Nie pamiętam...
- Tak. I sama sytuacja również mnie zwiodła.
- Ale do czego pan zmierza?
- Musiał pan się nimi zainteresować. «Dziwne mundury». I pewnie przypadkowo wykrył pan jakieś przekręty. Poznał pan niemieckich komandosów, którzy dezerterowali z wojska i chcieli uniknąć rozpoznania.
- I?
- Pan sam ukartował własną śmierć.
Grunewald wyjął swoją staroświecką papierośnicę. Nie otwierał jej, tylko stukał nerwowo o nadgarstek lewej dłoni. Nie wiedział niczego więcej, niż zawierały pokłady pamięci w mózgu Staszewskiego. Był tylko halucynacją. Ale sprawiał piorunujące wrażenie.
- No dobrze - powiedział. - Wynająłem ich sam na siebie?
- Myślę, że odbyło się to prościej. Pewnie dostarczył im pan cywilne ciuchy i jakieś dokumenty. Powiedział, którędy najlepiej uciekać. A potem poszedł pan na ulicę Łaciarską i dał się zabić.
Grunewald odłożył papierośnicę na ławeczkę. Palcami delikatnie masował sobie brodę w zamyśleniu.
- Ciekawa teoria. Sam doprowadziłem do swojej śmierci?
- Przykro mi, ale chyba tak. Z tym że dusza policjanta dalej w panu tkwiła. Ukartował pan wszystko w ten sposób, że tych dwóch dezerterów złapano i rozstrzelano kilkaset metrów dalej. - Staszewski uśmiechnął się lekko. - Pewnie dokumenty były źle podrobione, co?
Grunewald wzruszył ramionami.
- W moim pamiętniku jest wzmianka, że zajmowałem się tymi, którzy kradli dokumenty w szpitalach polowych. Ma pan chyba rację.
- A jak było z tobą? - wtrącił się Miszczuk.
- Podobnie. Te chemikalia w gabinecie mają jakiś destrukcyjny wpływ na umysł. Nawet jeśli się nie jest alergikiem albo jest się pod ochroną najnowszych lekarstw. Traci się pamięć, działa jak somnambulik...
- A to przypadkiem nie alkohol? - Miszczuk pociągnął kolejny łyk bimbru.
- Grunewald praktycznie nie pił, a miał to samo. I jestem przekonany, że sam to ukartował. Ja z własnych akt dowiedziałem się, że znalazłem groźnego mordercę. Ale tak zagmatwałem śledztwo, że on ciągle jest na wolności. Niczego nie pamiętam. Dałem papiery do sprawdzenia analitykowi z Warszawy, a ten był w szoku. Nie powiedział tego wprost, ale miał wrażenie, że sam zastawiłem na siebie pułapkę.
- Jak?
- Proste. Na wolności jest morderca, który wie, że mam na niego haka - zdenerwował się Staszewski. - Jaśniej tego powiedzieć się już nie da.
- No to cię stuknie. - Miszczuk oderwał kawałek gazety, żeby zrobić skręta, ale po chwili zrezygnował i wziął papierosa od Grunewalda. - Zabije cię na mur, skoro taki dobry w swoim fachu.
- Najlepszy.
- A jak na to wpadłeś? - spytał Grunewald.
- Te chemikalia doprowadzały do dziwnych zmian w umyśle, ale coś jednak się broniło. Tak jak u pana. Nie jestem fachowcem i nie wiem, czy to podświadomość, czy jakiś prymitywny instynkt samozachowawczy... Jednak coś w moim mózgu usiłowało mi dać znać, że wszystkie sprawy idą nie tak.
- W jaki sposób?
- Trudno powiedzieć. Wszędzie widziałem trzynastki. Pechowa liczba. Widziałem je naprawdę wszędzie. Jeśli spojrzałem na zegarek, to zawsze musiała być tam trzynastka, tak samo na programatorze pralki, kuchenki mikrofalowej, telewizora, radia, numeru autobusu czy dnia miesiąca.
- Ja też to miałem - powiedział Miszczuk.
- I ja - dodał Grunewald.
- Wiem, czytałem wasze papiery. Jakaś cząstka mojego organizmu usiłowała mnie ostrzec i, co gorsze, udzielało się to osobom w moim otoczeniu. Mariola na przykład wszędzie widziała nazwę miejscowości, w której mieszka moja poprzednia dziewczyna. W radiu, w TV, na rejestracjach samochodów. Wszędzie.
- A morderca?
- Właśnie. Jego sprawa w moich aktach miała sygnaturę: ble, ble, ble, łamane przez trzynaście. Mimo że nie wynikało to z kolejności.
Grunewald wstał ciężko i zamyślony zaczął przechadzać się między klombami.
- A Ostermann i von Kreutzky? Po co mieliby zabijać oficerów po wojnie?
- Oni obaj już nie żyją. Stworzyli coś, co pozwoliło przetrwać ich organizacji cały okres faszyzmu. - Staszewski wstał również. - A teraz... - Uśmiechnął się smutno. - Teraz to już tylko martwy, ślepo działający mechanizm.
Grunewald odpowiedział mu uśmiechem.
- Rozwiązał pan sprawę, nad którą głowiło się wielu oficerów od lat trzydziestych. Większość z nich zginęła tragicznie, nieliczni uciekli... Gratuluję panu.
- Eeee - odparł Miszczuk. - I tak cię ten morderca zajebie.
- Zobaczymy, co przyniesie następny dzień.
Ruszył w stronę wyjścia. Po chwili zatrzymał się i odwrócił. Na dziedzińcu nie było nikogo. Słońce chowało się właśnie za dachami klasztornych budynków.
* * *
Zerwał kilka kwiatków i włożył do foliowego woreczka. Zamierzał je przekazać do analizy chemicznej. Miał wątpliwości, czy powinien ujawnić ten mechanizm i dać komuś do rąk tak straszliwą broń. Ostermann i von Kreutzky, dwaj cholerni geniusze. A może po prostu spalić kwiatki, wywieźć ziemię z dziedzińca i zburzyć pokój na komendzie pod jakimkolwiek pozorem? Ruszył do wyjścia. Ostermann i von Kreutzky. Dwóch ludzi przepełnionych marzeniami. Którzy nie chcieli słuchać wojskowych marszów ani werbli. Którzy nie mogli znieść tego, że znikają ich sąsiedzi, którzy nie lubili swądu płonących budynków. Chcieli po prostu mieć swój wielonarodowy Breslau na zawsze. Dwóch genialnych naukowców i ich Breslau forever.
- Udało wam się, chłopaki - mruknął, wychodząc na plac Nankiera. Rozejrzał się wokół. - Długo to trwało, ale Wrocław jest już taki, jak chcieliście.
Ruszył w stronę wozu specjalnego. Staszewski był jedynym oficerem policji, który nie uciekał, nie zginął, nie został wywieziony karawanem, tylko szedł ulicą Łaciarską w stronę przeciwną niż wszyscy dotąd. Od prawie osiemdziesięciu lat.
Hofman otworzył drzwi wozu.
- No i co? - spytał. - Doszedłeś do czegoś, mamroczącdo siebie na pustym dziedzińcu?
- Tak. Odwołaj wsparcie.
- Oki.
Technik wyłączał wszystkie urządzenia.
- Ja nic nie zrozumiałem.
- I nie ma potrzeby. - Hofman uśmiechnął się słodko. - Wyjmij wszystkie dyski i daj Staszewskiemu.
- Ale to wbrew przepisom! - żachnął się technik.