- Milcz, kiedy starsi mówią. - Hofman sam ładował srebrne krążki do plastikowego pudełka.
Cholerny fachowiec. On jeden dobrze wiedział, że te zapisy nie powinny ujrzeć światła dziennego. Wydarł stronę z dziennika operacyjnego specsamochodu. Później zapełni następną jakimś ble, ble, żeby rozliczyć dzień. Podał pełne pudełko Staszewskiemu. Ten również się uśmiechnął. Czasami miał wrażenie, że w całej komendzie jest tylko dwóch oficerów, którzy potrafią myśleć perspektywicznie.
Szybko przeliczył dyski. Było ich trzynaście.
Policjant dyżurny w komendzie wojewódzkiej wstał na widok Staszewskiego.
- Pan zastępca komendanta chce pana widzieć - zameldował.
- To się dobrze składa, bo ja go też.
- Aha - policjant coś sobie przypomniał. - Złapali tych dwóch dowcipnisiów, którzy dzwonili do różnych ludzi. No ci, którzy mówili, że porwali pańską żonę. Dwaj gówniarze, już siedzą. Powiedzieć im coś od pana?
- Tak. Ochrzanić, że nie porwali żony naprawdę.
Policjant roześmiał się i zasalutował.
- Będzie zrobione. Już my im damy...
Staszewski przebiegł kilkadziesiąt schodów w supernowoczesnym, jak na ówczesne czasy, budynku niemieckiej policji. Choć i dzisiaj wzbudzały podziw. A na pewno zadyszkę. Domyślał się, że w sekretariacie zastępcy będzie musiał odsiedzieć swoje pół godziny. Zastępca był człowiekiem starej daty i chciał, żeby wszyscy podwładni odczuli moc jego władzy. Choćby przez oczekiwanie w towarzystwie równie znudzonych kolegów. Staszewski jednak dostąpił wyjątkowego zaszczytu. Wezwano go już po dwudziestu minutach.
- Witam pana. - Zastępca komendanta siedział w ogromnym gabinecie mogącym pomieścić nawet siedzibę niewielkiej prywatnej firmy. Niemcy mieli rozmach, projektując to wszystko. Staszewski odniósł wrażenie, że znajduje się w minikatedrze.
- No cóż, mam z panem do pogadania.
Staszewski przerwał mu jednak:
- Ja też. Właśnie rozwiązałem sprawę, nad którą ślęczeli oficerowie pracujący w tym budynku od osiemdziesięciu lat. Większość zginęła, niewielkiej części udało się uciec. A ja to rozgryzłem.
- To się chwali. To się chwali - powiedział smętnie zastępca.
- Mam też mordercę, który załatwił generała Papałę i rodzinę Jaroszewiczów. Mam człowieka, który zastrzelił Olofa Palmego.
- Nie, nie, nie. - Zastępca zmienił ton na ostry. - My się w politykę nie mieszamy.
Staszewski przez chwilę miał wrażenie, że śni. Albo że urzędnik naprzeciw jest po prostu głuchy. Ewentualnie toczyła się tu gra, której zasad nie znał. Uspokoił się natychmiast, jak zawsze przed akcją. Mówił teraz już cicho i spokojnie.
- To nie polityka. Mam cyngla, który załatwił Papałę, Jaroszewiczów i premiera Szwecji. Którego specsłużby wynajmowały do czego...
- A w to to my się już zupełnie nie mieszamy! - zastępca przerwał mu gwałtownie. Przez chwilę wyglądał na zdenerwowanego, ale uspokoił się równie szybko jak Staszewski. Nie był więc taki do końca zły. Był po prostu nieudacznikiem.
- Wezwałem pana w innej sprawie.
Spokój. Spokój jest kluczem do rozwiązywania wszystkich spraw. Spokój uzdrawia, pozwala panować nad sytuacją.
- Mówię niewyraźnie? - Staszewski zaczynał się dobrze bawić. Już mniej więcej wiedział, o co chodzi. - Rozwiązałem sprawę, w której zginęło już wielu oficerów kripo, milicji, UB, policji i...
- A kogo to obchodzi? - zastępca postanowił być zupełnie szczery.
Staszewski uśmiechnął się promiennie.
- Kogo to obchodzi? - powtórzył oficer za biurkiem, zdejmując okulary. - Proszę pana - przeszedł do rzeczy - muszę pana zwolnić z pracy.
Staszewski spojrzał przez okno. Słońce odbijało się w fosie, jedynej pozostałości systemu obrony Wrocławia, który to system kazał zniszczyć Napoleon Bonaparte.
- Oczywiście chcę pójść na ugodę. Żadnej dyscyplinarki - kontynuował zastępca. - Trzymiesięczne wypowiedzenie, zaległe urlopy. Trzynasta pensja.
- Z fachowców pozostanie panu tylko Hofman. Może Korzeniowski. A potem już tylko sprzątaczka.
- Proszę nie kpić. Hofmanem też się zajmiemy. - Niechcący łokciem strącił teczkę personalną Staszewskiego. Pod spodem rzeczywiście leżała teczka Hofmana. - Nonkonformiści - zastępca dowiódł, że obce słowa nie są mu tak do końca obce, choć przez chwilę zastanawiał się nad tym, co właśnie powiedział. - To jest partyzantka, a nie uczciwa praca policjanta!
- Trochę wydaje mi się, że śnię. Przecież rozwiązuję najgorsze sprawy. Takie, których nikt inny nawet nie umie ruszyć.
- Ale ile pan ich rozwiązuje? Jedną? Dwie rocznie? Pięć? A ja tu mam aspiranta Jóźwiaka, który potrafi rozwiązać w tym czasie trzydzieści spraw!
To już były czyste pogaduszki. Zwykłe słowne przepychanki. Z tym że Staszewski nawet nie przepychał. Zrozumiał i bawił się świetnie. Był tym żołnierzem w okopie, który pierwszy zrozumiał, że dowództwo nie przyśle mu wsparcia artylerii, tylko strzeli w plecy. Żaden problem. Chcą? Mają.
- Ach... tego, co podnosi wartość skradzionych psów do takiej kwoty, żeby z wykroczenia zrobiło się przestępstwo. Potem łapie hycla amatora, bo mu go sąsiedzi palcem wskazują, i ma wykrywalność rzędu sto procent.
- Proszę nie kpić! - Zastępca komendanta uderzył pięścią w blat biurka. - On ma wielkie osiągnięcia! A nawet pisze artykuły naukowe.
- Chyba czytałem. Kilkanaście artykułów w piśmie «Policja dzieciom». O tym, że nie wolno dotykać znalezionych niewybuchów i nie należy iść do parku z nieznajomym, który daje cukierki. - Staszewski zamyślił się na chwilę. - To jak to jest w końcu? Można dotykać niewybuchów i przy nich majstrować czy nie? On to rozstrzygnął?
- Proszę przestać. Jóźwiak zostanie inspektorem, który podwyższy nam współczynnik wykrywalności. A nie jak pan, który grzebie się w sprawach z lat trzydziestych. Proszę opróżnić swój pokój. On tam będzie siedział.
- Teraz rozumiem. - Staszewski założył nogę na nogę. - Potrzebny jest mój wolny etat. Ponieważ Jóźwiak jest synem siostry komendanta. I musi mieć odpowiedni gabinet... - Przygryzł wargę. - A na miejsce Hofmana to chyba zatrudnią zięcia kuzyna matki pasierba. Ja ciągle o szefie.
Zastępca przeszedł na ton oficjalny.
- Ciążą na panu następujące zarzuty. Nie przychodzi pan regularnie do pracy. Na korytarzach szepcze się wręcz o panu «hrabia Staszewski». Jeśli chce, to jest, jeśli nie chce, to go nie ma.
- Rozumiem, że pan sprząta te korytarze i wszystko słyszy.
- Poza tym - kontynuował niewzruszony zastępca - na akademię z okazji osiemnastolecia wydziału przyszedł pan nie jak inni w mundurze czy garniturze, tylko w czerwonej bluzie i trampkach!
- Proszę pana. Trampek nie produkuje się od jakichś dwudziestu lat. To były adidasy.
- Nieistotne. Poprawimy w piśmie na: «w obuwiu sportowym»! Drugie: gdy się u nas zalągł nietoperz i wisiał u sufitu...
- U powały - przerwał mu Staszewski. - Albo pod sufitem. Dbajmy trochę o język polski.
- Nieistotne! Gdy ten nietoperz tam wisiał, to pan pod spodem sporządził tablicę z napisem: «Batman! Jesteś ostatnią nadzieją policji»!
- Przepraszam, ale tablicę «sporządziłem» w gabinecie.
Kpił sobie w najlepsze. Jak w każdej instytucji państwowej fachowcy nie byli potrzebni. Potrzebowano wiernych i biernych.
- Nieistotne. Przyjechała nawet telewizja i sfilmowała. Pan nas ośmiesza.
- Ależ skąd - zakpił otwarcie Staszewski. - Jak Rejtan broniłem wejścia do pańskiego gabinetu.
Zastępca na szczęście nie zrozumiał.
- A poza tym często czuć było od pana alkohol! O! W tej chwili nawet czuję!