- To akurat niemożliwe. - Staszewski nachylił się nad biurkiem i powąchał. - Ale rzeczywiście czuć wódkę w tym pomieszczeniu.
- O, przepraszam - wyrwało się zastępcy komendanta. Odruchowo zasłonił usta. - Miałem dzisiaj oficjalne spotkanie. I trochę musieliśmy...
- Znaczy schlał się pan o trzynastej, według kodeksu Jaruzelskiego?
- Wypraszam sobie! A co do pana, to mam jeszcze jeden zarzut!
- Słucham.
- Przyszedł do pana poszkodowany rolnik. I rzucił panu na biurko martwą kurę! A pan nawet nie zerknął!
Staszewski rechotał w duchu.
- Miałem odmówić requiem?
- Pan powiedział na widok denata: «Wydział zabójstw piętro wyżej»! - zastępca rzucił miażdżący argument. - A poszkodowanym był krewny komendanta!!!
- Rozumiem - powiedział Staszewski. - Mój etat jest potrzebny, żeby awansować Jóźwiaka. Powinniśmy zmienić nazwę z komendy policji na «komendę rodzinną»,
- Widzę, że dalsza rozmowa z panem nie ma sensu. Proszę złożyć broń w magazynie i oddać odznakę. Jak mówiłem, nie będziemy się wyzwierzęcać. Trzymiesięczna odprawa, zaległe urlopy, trzynastka... Wszystko będzie pańskie.
Akurat, pomyślał Staszewski. Powiedział jednak tylko:
- Mam trzy nagrody dla najlepszego oficera śledczego. Rozwiązałem sprawę, dla której ginęli oficerowie pracujący w tym budynku od lat trzydziestych. Mam na widelcu zawodowego mordercę, który załatwił premiera Szwecji, rodzinę Jaroszewiczów i generała Papałę. - Zrobił dramatyczną przerwę, a potem uśmiechnął się szeroko. - Wiem, że pracowałem w instytucji zwanej...
Komendant przerwał mu natychmiast.
- To się chwali - powtórzył. - Jednak Jóźwiak ma jedenaście nagród.
- Za te skradzione kundle, co połapał? - drwił Staszewski. - Czy za pracę naukową: «Jak przechodzić po pasach przez jezdnię»?
- Proszę nie utrudniać. Proszę oddać dyski z danymi, które pan ma.
Staszewski sprawdził dyskretnie, czy pudełko wciąż znajduje się w kieszeni udowej wojskowych spodni. Tkwiło na posterunku.
- Gdzieś mi się zapodziały. Ale znajdę przy okazji. A jak nie, to Jóźwiak znajdzie.
Uśmiechnął się szeroko. Niczym na amerykańskim filmie położył na biurku pistolet i odznakę. Nie chciało mu się po prostu chodzić do magazynu. Wyszedł, starannie zamykając drzwi.
Znowu te cholerne schody. Krótki marsz korytarzem. Sprzątaczki patrzyły na niego spod oka. Wieści na komendzie rozchodziły się szybko. Wyczuwał we wzroku kobiet pogardę. Trzasnął drzwiami własnego gabinetu. A właściwie to już gabinetu Jóźwiaka. Nie miał wielu rzeczy. Kilka obrazków na ścianie, pół tony łusek ze strzelnicy, ale te postanowił zostawić. Kilka listów od dziewczyn, ale tych też wolał nie zabierać. Podarł i wrzucił do kosza. Dwa tanie długopisy. Notesik. Też podarł. Nic ważnego. Zegarek w firmowym opakowaniu - nagroda od ówczesnego komendanta z czasów, kiedy zaczynał. Wrzucił do kosza. Dyplomy, nagrody, stare, wyszczerbione ołówki, gumki, zapisane kartki. Do kosza. No i kolekcja. Trzymał ją w pracy, bo w domu się wstydził. Po prostu każdą napotkaną kobietę, z którą coś go łączyło, prosił o pamiątkę «czasu wspólnych, szczęśliwych chwil». Miał w pudle z napisem IBM Computer sporą kolekcję damskich majtek, staników, nocnych koszul. Zawsze za pamiątkę odpłacał z nawiązką. I teraz głupio - ani wziąć, ani zostawić.
Usiadł za biurkiem. Podniósł słuchawkę i wystukał numer na małej centralce Siemensa.
- Hofman, słucham.
- Cześć, stary.
- A, witam bezrobotnego.
- Aż tak szybko?
- Komenda aż huczy. Światłowodem nie byłoby szybciej.
- Wiesz, że ty jesteś następny?
Hofman roześmiał się głośno.
- Czy ty mnie masz za idiotę? Pewnie, że wiem. Mój etat też jest potrzebny pupilkom szefa, a konkretnie: jego rodzinie.
- Bo wiesz. Jakby co, mam nagraną robotę w Berlinie. Wystarczy dla dwóch.
- Weź się przestań stresować. Popatrz, jak nam się świetnie zrymowało. Ty masz nagraną robotę w Berlinie, a ja w Dublinie. Będziemy spotykać się w Paryżu.
Staszewski roześmiał się i odłożył słuchawkę. Po chwili podniósł ją znowu. Zarezerwował bilet do Berlina. Płatność kartą. Potem wystukał numer do znajomego adwokata.
- Cześć, stary. Właśnie mnie wywalili z pracy.
- Och, jak ja lubię takie sprawy - rozległo się w słuchawce. - Kasa za nic... Te instytucje państwowe są takie bezbronne.
- Komenda policji jest bezbronna?
- Jak każda instytucja państwowa. Toż jełop na jełopie tam siedzi, nie ubliżając tobie osobiście. A kadrami pewnie rządzi córeczka, wnuczka, siostra, powinowata szefa albo jego kumpla?
- Jakbyś zgadł.
- Ja nie zgaduję. Podpisałeś coś?
- Nic.
- No to mamy ich na widelcu. Wezwij lekarza.
- Po co?
- Powiedz, że cię dupa boli od siedzenia na krześle. Albo że popielniczka stała za daleko i spaliłeś sobie papierosem palce. Weź zwolnienie.
- Jak długo?
- Przez rok. Tydzień po tygodniu. A potem wystąpimy o roczny urlop dla poratowania zdrowia. Potem jeszcze trzy miesiące wypowiedzenia i zaległe urlopy, ale skoro w kadrach siedzi jakaś idiotka, to na pewno namiesza w papierach i ją złapiemy na kolejne dwa lata. Spoko wodza. Będą ci płacić przez kilka lat za to, że nic nie robisz. - Adwokat miał swój dobry dzień. - Ale ja chcę od tego dziesięć procent.
- Masz.
Westchnienie brzmiące niczym mruczenie kota, który zobaczył mysz w zasięgu pazurów.
- Mam? Naprawdę?
- Tak.
- No to ty masz kilkuletni urlop w pełni płatny. Załatwione.
Tym razem Staszewski usłyszał ziewnięcie.
- Dzięki.
- A za co? Ty mi lepiej podaj numer konta, z którego będziesz odprowadzał moje dziesięć procent. Uwielbiam sprawy przeciwko klinicznym kretynom pracującym w państwowych instytucjach. - Adwokat miał świetny humor. - Powinowata szefa, mówisz? Szkoda, że nie zażądałem dwudziestu procent. Przecież oni będą cię utrzymywać do końca życia.
- Co?
- Renta, choroba zawodowa. Państwo polskie nie chce ci płacić za to, że coś robisz, to będzie płacić za to, że nic nie robisz. Boże! Uwielbiam proste sprawy. - Śmiał się w najlepsze. - Kadrowa to powinowata szefa z tatusinego awansu? Skończę ją w trzy sekundy. Ale za to chcę sportowy samochód.
- Mówiłeś, że dziesięć procent.
- Na jedno wychodzi. Puszczę ich w samych skarpetkach. - Ciągle się śmiał. - Muszę kończyć, bo chcę pojeździć po dealerach i wybrać sobie odpowiedni model autka.
- Dobra. Dzięki.
- To ja dziękuję. Nie co dzień pieniążki wskakują same do kieszonki. To ja dziękuję, naprawdę.
Staszewski odłożył słuchawkę. Ostermann i von Kreutzky. Tylko to tak naprawdę miał w głowie. Rozejrzał się po swoim byłym gabinecie. Która to ściana? Którą malowali Ostermann, von Kreutzky i Glass pamiętnej nocy w maskach przeciwgazowych? I to tak, że mechanizm działa dalej, nawet po osiemdziesięciu bez mała latach? Boże! Jak prosta była odpowiedź. Spojrzał w prawo. To była ta ściana, na którą padało słońce z panoramicznych okien. Podgrzewana codziennie farba. Wiele późniejszych warstw nie potrafiło zapobiec wydzielaniu się oparów. Ta ściana była codziennie podgrzewana. Czuł obecność tamtych ludzi. Czuł ich genialną mechanikę, która, ciągle sprawna, brnęła przez otchłanie czasu i dalej pełniła swoje zadanie, choć jej autorzy spoczywali od dawna w grobach. Chciałby się z nimi zaprzyjaźnić, bo też pragnął ich Breslau forever. Wrocławia na zawsze. Takiego, jaki już znowu jest. Bez werbli faszystowsko-komunistycznych, ale za to z Pomarańczową Alternatywą, która zmiotła kolejny totalitaryzm z powierzchni ziemi bez żadnych strat własnych. Breslau-Wrocław nigdy się nie poddawał. A jeśli już, to jako ostatni. Rozmyślania przerwała mu sprzątaczka.