- Przepraszam - otworzyła drzwi - ale muszę tu posprzątać. Zabrał pan już swoje rzeczy?
- Tak.
- Bo zaraz przyjdzie tu aspirant Jóźwiak.
- A gdzie on teraz jest?
Sprzątaczka postanowiła okazać Staszewskiemu swoją władzę. Chwilową, daną na mocy decyzji szefa, kiedy to on jest zwolniony, a ona w prawie. Odparła:
- W pracy! A nie tak jak pan. Nie wiadomo gdzie.
Uśmiechnął się lekko do małej nie w sensie fizycznym kobiety.
- Myśli pani, że aspirant Jóźwiak jest lepszym oficerem niż ja?
- On jest codziennie w pracy. Uczciwie robi swoje. A nie jak pan.
Przerwał jej:
- Jest lepszy ode mnie czy nie?
Zerknęła zaskoczona znad swojego kubła ze szmatami.
- Co pan chce? - spytała rozeźlona. Ta wyższość człowieka, który tkwił gdzieś na dole drabiny społecznej i nagle zyskuje władzę nad tym, który spadł z okolic bliskich szczytu. Zemsta! - Jest lepszy. Jest codziennie w pracy. Przykłada się do obowiązków.
Nie wiadomo, co go podkusiło. Wstał, wziął z półki kryształowy wazon, który dostał od komendanta w nagrodę za piętnaście lat służby. Opłukał go w podręcznej umywalce, wytarł, napełnił świeżą wodą i postawił na biurku. Z kieszeni wyjął foliową torebkę z kwiatkami wziętymi do analizy z klasztornego dziedzińca. Wstawił kwiatki do wazonu.
- Ładne? Niech pani powącha.
Powąchała durna.
- Ładnie pachną.
- No to jeżeli Jóźwiak jest choć w części tak dobry jak ja, ma mniej więcej tydzień na rozwiązanie tej sprawy. Jeśli nie jest tak dobry, to i on, i pani spotkacie się niedługo w piekle. Naocznie przekona się pani, kto tu jest naprawdę oficerem.
Otworzył drzwi, ale zatrzymał się jeszcze na moment.
- Aha. I niech pani przetrze południową ścianę gabinetu mokrą szmatą. Tam się zebrało sporo kurzu.
Zastanowił się moment.
- Południowa ściana to ta tutaj. - Wskazał palcem, bo uzmysłowił sobie, że sprzątaczka może po prostu tego nie wiedzieć.
Ostatni raz zerknął na ścianę i na kwiatki w wazonie.
Armagedon. Nie miał zielonego pojęcia, dlaczego zabił Bogu ducha winnego Jóźwiaka i sprzątaczkę.
«Rio Bravo», «High Noon», czyli «W samo południe», «Unforgiven», czyli «Bez przebaczenia». Nie pamiętał już, jaki film opisywał Borowicz. Staszewski robił teraz przegląd tytułów w myślach, idąc na spotkanie ze swoim przeznaczeniem. On sam musiał wyjść na ulicę przed komendą. Nie taką jak na Dzikim Zachodzie - pustą, piaszczystą, gdzie ludzie w okolicznych domach zamykali okna, widząc zmierzających ku sobie rewolwerowców. Ta ulica była brukowana, z niekończącą się lawiną aut, a okien nikt nie zamykał. Były zawsze zamknięte z powodu hałasu silników i klimatyzacji wewnątrz budynku. Z trudem przedostał się na drugą stronę jezdni. Na dachu samochodu postawił laptopa i wsunął do kieszeni czytnika pierwszy dysk. Komputer zaczął szyfrować dane.
Z kieszeni wyciągnął komórkę. Dotknął tylko dwóch przycisków. Szykował się do tej rozmowy od dawna.
- Grüß Gott, hier Witek Müller, Privatdetektiv.
- Cześć, stary. Twoja oferta ciągle aktualna?
Mężczyznę po drugiej stronie dosłownie zapowietrzyło.
- Co? Co? - mówił niezbornie. - O Jezu! Naprawdę chcesz przyjechać?
- Kiedy mam być? Dzisiaj?
Długa chwila ciszy.
- Jezus. Ty mówisz poważnie?
- Tak.
- Chryste! Człowieku, pewnie, że dzisiaj. - Witek nie mógł uwierzyć w swoje szczęście. - Twoja pensja razy dziesięć, mieszkanie na tydzień, później kupię ci willę. Samochód, sprzęt i wszystkie duperele. Premia od każdej rozwiązanej sprawy w wysokości samochodu. I przysięgam, żadnych spraw rozwodowych, żadnego ślęczenia w bramie czy w wymarzniętym samochodzie i robienia zdjęć. Bierzesz tylko porwania, zabójstwa, zemsty rodzinne, sprawy spadkowe z morderstwem w tle.
- Biorę.
- Sławek - Witek nie mógł się otrząsnąć - czy mogę stanąć przed lustrem i powiedzieć sobie, że mam w stajni najlepszego oficera śledczego w Polsce?
- Bez przesadnych komplementów. - Chwila zastanowienia. - Możesz.
- No to czekam na ciebie wieczorem. Z komitetem powitalnym. Spodoba ci się tłumaczka, bo w twoim typie. Duża, rosła, postawna... Cycuchy tam, gdzie trzeba, i wielkości tej, co trzeba. Typowa Niemka, śliczna. Taka do schrupania.
- Przestań. Przyjadę pociągiem Wrocław - Berlin.
- Będziemy czekali.
- I jeszcze jedna sprawa. Muszę ci wysłać moją polisę ubezpieczeniową.
Przyjaciel domyślił się błyskawicznie.
- Dobra. Ślij, tylko zaszyfruj.
- Właśnie to robię.
- Jakie hasło?
- Odpowiedź na pytanie: «Co piliśmy w trakcie naszego ostatniego spotkania?». W mianowniku, żeby uniknąć meandrów języka polskiego. Odpowiedz jak najprościej.
- Dobra. Rozumiem.
Ostatnio spotkali się na dworcu. Rozmawiali przez minutę. Hasło więc brzmiało: «Nic nie piliśmy». Teoretycznie można byłoby użyć słowa «niczego» zamiast «nic» i dlatego poprosił o najprostszą formę. Witek domyślił się od razu.
- Nie ma sprawy. Odbieram.
Staszewski odłożył telefon. Podpiął go do laptopa na dachu samochodu. Uruchomił połączenie. Powoli, jakby bał się wykonywać gwałtowne ruchy, wyjął z kieszeni paczkę papierosów. Nie chciało mu się palić. Rozglądał się wokół. Ulica nie przypominała tej z czasów Dzikiego Zachodu - za dużo samochodów. Zmieniał w laptopie dyski, jeden za drugim. Pojedynek na Main Street. Uśmiechnął się. Tyle że jeden z rewolwerowców nie miał nawet pistoletu. E tam! W razie czego napluje tamtemu w oko.
Staszewskiego owionęła fala smrodu. Odruchowo odwrócił głowę, żeby nie patrzeć na zapitego staruszka, który ledwie trzymał się na nogach. Tak jak wszyscy. To była pierwsza konstatacja. Bo on tak chce - druga. Wystająca z kieszeni butelka wódki, nędzne, porwane ubranie, sękaty kij, dwie wyszargane torby zwisające z ramienia, wypełnione jakimiś klamotami. I ten smród. Właśnie tego chciał staruszek. Żeby się ludzie od niego odruchowo odwracali. I kolejna myśl. Przecież jeśli jest tak biedny, to nie może mieć butelki wódki.
Pojedynek!
Odwrócił się do niego przodem. Gonitwa myśli. To przecież nie idiota. Na pewno rozpracował cel i właśnie tego chciał!
Staszewski wyjął z kieszeni i założył przeciwsłoneczne okulary. Miał ich całą kolekcję. Od zwykłych gówien za kilkanaście złotych po specjalne do wspinaczki wysokogórskiej za czterysta. Takich nie przebije kula kalibru cztery i pół milimetra. Dłonią zasłonił gardło.
Najwyżej będzie miał poważnie poranioną rękę osłaniającą tętnice szyjne. Ubrania, czyli T-shirta i lekkiej kurtki, śrut z wiatrówki też nie przebije. A przynajmniej Staszewski miał taką nadzieję. Sam widział, jak sportowy pistolet potrafił przebić metalowe puszki po konserwach na wylot. A morderca na pewno miał lepszą broń.
- Impas, co? - powiedział głośno.
Czy tak wyglądał pojedynek na Dzikim Zachodzie? Morderca podniósł rękę. Staszewski dorzucił jeszcze:
- Moja polisa ubezpieczeniowa właśnie wędruje do Berlina, przez australijski serwer.
Morderca zerknął w bok. Musiał zobaczyć coś w kępie krzaków rosnących na skarpie przy fosie. Nagle opuścił rękę, odwrócił się i odszedł, kuśtykając. Ludzie odwracali od niego głowy.
Pociągiem tej samej relacji przyjechali do Breslau Ostermann i von Kreutzky. Tędy wyjeżdżał Kuger. Podobny pociąg wiózł Borowicza i Wasiaka.