Zerknął na wyniki wyszukiwania. Jedyne, co komputer znalazł, to odnośnik do jakiejś powieści. Dla pewności sprawdził linki do piratów. Oczywiście znalazł. Zaczął czytać: «Altbuserstrasse była małą, ale dość długą ulicą. Oficer kripo szedł nią rozdygotany. A może powinien wezwać gestapo? Poprosić o posiłki? Jak? Najbliższy telefon był chyba w aptece na Rynku. Albert Grunewald trzęsącymi się ze strachu rękami rozpiął płaszcz. Wyjął swojego lugera i przeładował. Wiedział, że mu to niewiele pomoże. Jednak musiał rozwiązać tę sprawę».
Potem podniósł słuchawkę telefonu. Stuknął klawisz, pod którym krył się numer do Marioli. Odebrała po pierwszym sygnale.
- Tak?
- To ja, kochanie. Mam do ciebie ogromną prośbę.
- No? - rzuciła krótko.
- Kochanie, wracaj natychmiast. Proszę. Po prostu wariuję.
- Z miłości do mnie?
- To też. Ale właśnie przeczytałem powieść. Trochę przypomina sprawę, którą mam rozwiązać. Z konkretnymi danymi.
- O Boże. Nachlałeś się znowu.
- Jeszcze nie. Potrzebuję pomocy.
- Dobra, daj mi się ogarnąć i skończyć pracę.
- Zamówić ci taksówkę?
- Zamówię sama. A co tam autor napisał?
- Wygląda, jakbyznał akta policji, znał tę sprawę.Wydaje się, że wie troszkę więcej, niż ja wiem.
- A kto to jest?
- Ziemski. Jakiś grafoman popieprzony.
- Czekaj, czekaj... - Odchrząknęła. - Czytałam jegopowieści. Toż to science fiction.
- Ale zna fakty.
- Momencik. - Nie mogła się skupić. - Mgliście kojarzę, że przez parę lat robił programy o policji w telewizji. Pewnie stąd zna akta.
- No może. Ale wracaj mimo to.
Roześmiała się.
- Mówisz, masz.
- Dzięki. Naprawdę potrzebuję pomocy.
- Chyba psychologa, żeby ci pomógł przestać chlać.
Prowadził ich Polak zesłany na przymusowe roboty do Breslau. Znał miasto, potrafił coś tam wydukać po niemiecku. Dali mu kawał galaretowatej marmolady z radzieckich dostaw, żeby go obłaskawić. Prowadził ich przez księżycowy krajobraz. Wąskimi przejściami pomiędzy zwałowiskami gruzu - w górę i na dół - trzeba było uważać na nogi, żeby nie utknęły w jakiejś szczelinie. Wasiak niósł swoją pepeszę. Miszczuk miał pod kurtką zdobycznego schmeissera. Obaj włożyli do kieszeni służbowe tetetki. Biskupin to był Dziki Zachód, choć de facto leżał na wschodzie Wrocławia. Był najmniej zniszczony, więc od szabrowników i Werwolfu nie można było się opędzić. Strzelano ze wszystkiego. Na komendzie krążyły plotki, że do jeepa Urzędu Bezpieczeństwa wypalono nawet z pancerfausta. Opowieści o tym, że walono do milicjantów z ciężkich karabinów maszynowych, traktowali jako legendy. Komu z szabrowników chciałoby się nosić takie ciężkie cholerstwo? Jedynym faktem, który znali z autopsji, to strzał do ciężarówki z amerykańskiej bazooki. No i może odpalenie w stronę komendy z angielskiego piata. No, ale to byli miejscy partyzanci, AK, a nie szabrownicy. Tych ostatnich obawiali się najbardziej. Partyzant miał swój honor, szabrownik nie. Przesłuchiwali jednych i drugich - jeśli udało się złapać. Różnica była zasadnicza. Partyzant szedł na akcję z dokładnie oznaczonym celem. Mógł zabić, lecz nie przypadkową osobę, tylko konkretną. A szabrownik siał po wszystkich, bo był nawalony bimbrem po same uszy. Niemcy też strzelali do wszystkich, ale ich było najmniej. W dodatku same szczeniaki. Wystarczyło walnąć w nich serią i już uciekali.
Kiedy dotarli na monstrualne lotnisko uczynione na placu Grunwaldzkim poprzez zburzenie najpiękniejszej w mieście dzielnicy naukowej, nie mogli złapać tchu. Miszczuk zarządził odpoczynek. Wasiak wyjął z kieszeni amerykańskich wojskowych spodni konserwę przysłaną przez Anglików w ramach pomocy. Konserwa była niemiecka, przejęta z magazynów Wehrmachtu gdzieś na zachodzie. Przegryźli po parę sardynek. Dalej byli głodni, bo nie mieli chleba. Zapalili dziwne brazylijskie papierosy - też z dostaw. Były brązowe i bardzo grube. Były również potwornie mocne. Zakręciło im się w głowach.
- To nie papierosy - wyjaśnił ich przewodnik. - To cygara. Widziałem u Niemców. Tego dymu się nie wdycha, tylko pyka.
- Co się z nim robi?
- No, pyka. Tak jak fajkę.
- Nigdy w życiu nie paliłem fajki. Jak się to robi? - powtórzył.
- Co?
- No pykuje.
- O Chryste! Nie wciąga się dymu do płuc, tylko do ust i od razu wypuszcza.
- Nie rozumiem. To po co palić takie cos?
Przewodnik nie wiedział, jak wytłumaczyć. Jąkał się....
- No no... To jest styl, elegancja i klasa.
- E tam - Wasiak machnął ręką. Zaciągnął się głęboko i wydmuchnął dym. - Ja to mam klasę robotniczo-chłopską. - Zarechotał nagle. - A jakby taki jeden z drugim od elegancji zapalił machorkę, toby go musieli wieźć do szpitala. Albo od razu na cmentarz.
Miszczuk parsknął śmiechem.
- Ja to nawet paliłem skręty z rozgniecionej i pociętej słomy. A fifkę zrobiłem z gazety.
- No przecież tam nie ma nikotyny. - Przewodnikowi wydało się to fantastyką.
- Nie wiem, czego nie ma, za to dym jest. - Miszczuk podniósł się ociężale. Był naprawdę zmęczony. W amerykańskiej kurtce, spod której wystawał schmeisser, i z cygarem w ustach wyglądał niczym mafioso.
I tak potraktował go ruski patrol, który wyskoczył zza sterty gruzu.
- Ruki wwierch! Bumażki!
Na szczęście ktoś w komendzie był przewidujący i wiedział, że Rosjanie stacjonują w - gmachu politechniki. Załatwił co trzeba. Mieli nawet dokumenty po rosyjsku z pieczątką NKWD. Na widok tych pieczątek patrol zmył się w podskokach.
- No, chodźmy - powiedział tłumacz. - Musimy tam dojść przed zmrokiem. Chyba że macie papiery dla Werwolfu z podpisem Hitlera. - Roześmiał się z własnego dowcipu. - Albo dla szabrowników z pieczątką Robin Hooda.
Ruszyli szybko. Przewodnik opowiadał, jak Niemcy kazali im rozwalać najwyższy kościół we Wrocławiu, żeby zbudować to lotnisko, po którym szli właśnie. Miszczuk tylko kiwał głową. A Wasiak powiedział:
- Wiem, że wam tu było ciężko. Ale uwierz mi, tam, gdzie my byliśmy, nie przeżyłbyś trzech tygodni.
- Tak? A jadłeś kiedyś wyłącznie zmrożoną brukiew?
- A spróbowałeś kiedyś nie jeść nic? Tylko pić herbatę z sosnowych igieł?
- A nas trzymali w przepełnionej szkole. Nie było gdzie się położyć.
- A nas na mrozie. Mogłeś się kłaść, gdzie chciałeś, miejsca było w pizdu. Tylko że już się nie podniosłeś.
Miszczuk się zdenerwował. Postanowił ich rozsądzić. Krzyknął:
- Flaga na maszt! Wrocław jest nasz!
Nie miał pojęcia, że stał się prekursorem przebojowej piosenki, która pojawi się za kilkadziesiąt lat i będzie dotyczyła polskiej okupacji Iraku oraz gejostwa. Nawet nie znał tych pojęć.
Przewodnik tylko kręcił głową.
- A ja chcę z powrotem moje Wilno.
- A ja nie chcę wrócić do Krasnoj Armii. Mam, co mam. Mieszkanie, ubranie i czasem paczki z UNRRA. Mam co do pyska włożyć, partia daje. We Wrocławiu nigdy nie będzie minus czterdzieści. A wracać nie mam gdzie. Naszymi rodzinami i naszymi domami zajęli się Ukraińcy. Skutecznie.
- No dobra, nie licytujmy się. - Przewodnik ruszył w drogę. I nagle powtórzył za Miszczukiem: - Flaga na maszt. Wrocław jest nasz!... Macie rację.
Z bronią w rękach dotarli na miejsce tuż przed zmrokiem. Na ich widok z ogromnych drzwi wybiegł jakiś człowiek, powiewając białą flagą i krzycząc coś po niemiecku. Miszczuk przeładował schmeissera.
- Co on? Dopiero teraz się poddaje?
- Nie. On mówi, że tu nie ma roboty dla szabrowników. Wszystko już zabrali. I żeby go nie skrzywdzić. On nic nie ma - wyjaśnił przewodnik.