Robert Sheckley
Broń Ostateczna
Edsel był w fatalnym nastroju. Pozbawiony już wszelkich hamulców, gotów prawdziwe i urojone konflikty rozwiązywać po prostu śmiertelnym strzałem. On, Parke i Faxon spędzili już trzy tygodnie w tym potwornym pustkowiu rozkopując każdy kurhan, na który się natknęli. Nie znajdowali niestety nic i szli dalej, próbując szczęścia przy następnym kurhanie.
Mijało już krótkie marsjańskie lato i każdy dzień stawał się chłodniejszy. I z każdym dniem nerwy Edsela, nigdy zresztą nie najmocniejsze, ścierały się coraz bardziej. Mały Faxon był nadal w dobrym humorze i wciąż marzył o fortunie, którą zdobędą po odnalezieniu broni. Parke wlókł się bez słowa i harował, jakby był z żelaza. Odzywał się tylko wtedy, gdy któryś z kompanów zwracał się do niego.
Tylko Edsel osiągnął już granice wytrzymałości. Wryli się w kolejny kurhan i znów nie natrafili na żaden ślad zaginionej marsjańskiej broni. Rozwodnione słońce zdawało się świecić prosto w niego, ale mimo to widział doskonale gwiazdy na nieprawdopodobnie błękitnym niebie. Południowy chłód wsączał się pod izolowany skafander Edsela, usztywniał mu stawy, zamrażał potężne muskuły.
Zupełnie niespodziewanie nawiedziła Edsela myśl o zabiciu Parkego. Nie lubił tego zbyt cichego człowieka jeszcze z czasów, kiedy zawierali spółkę na Ziemi. Nie lubił go jeszcze bardziej, niż gardził Faxonem.
Edsel zatrzymał się.
— Czy wiesz, dokąd idziemy? — zapytał Parkego, złowieszczo zniżając głos.
Parke wzruszył szczupłymi ramionami, wyrażając w ten sposób niechęć do podejmowania rozmowy. Jego blada twarz o zapadłych policzkach była zupełnie bez wyrazu.
— No, wiesz? — nie rezygnował z zaczepki Edsel.
Parke znów wzruszył ramionami.
Kula w łeb — zdecydował Edsel i sięgnął po broń.
— Czekaj! — wtrącił się Faxon i wszedł między nich. Nie wygłupiaj się, Edsel. Pomyśl tylko o forsie, którą zdobędziemy, kiedy znajdziemy magazyn broni! — Oczy małego człowieczka aż zaiskrzyły się na tę myśl. — Ten magazyn musi być gdzieś tu w pobliżu, Edsel, może już pod następnym kurhanem…
Edsel zawahał się, spoglądając na Parkego. Teraz, właśnie teraz pragnął zabić, a pragnienie to było silniejsze niż wszystkie inne jego emocje. Gdyby wiedział, jak to będzie, kiedy tworzyli tę spółkę na Ziemi… Wtedy wydawało im się wszystko takie proste, takie łatwe. On miał tabliczkę, opisującą kryjówkę, w której znajdował się magazyn tej legendarnej, zaginionej broni marsjańskiej. Parke potrafił odcyfrowywać pismo marsjańskie, a Faxon podjął się sfinansowania ekspedycji. Wydawało mu się wówczas, że trzeba będzie tylko wylądować na Marsie i przejść się do kurhanu, osłaniającego kryjówkę.
Edsel nigdy przedtem nie opuszczał Ziemi. Nie potrafił nawet wyobrazić sobie tych tygodni dokuczliwego chłodu, ograniczania się do głodowych racji skoncentrowanego pożywienia, ciągłych zawrotów głowy, wywoływanych niedostateczną ilością tlenu w stęchłym powietrzu z regeneratora. Nie spodziewał się ciągłego bólu mięśni, wyczerpanych uciążliwą wędrówką wśród gęstwiny marsjańskich krzewów.
Myślał wtedy tylko o jednym: o cenie, którą zapłaci rząd — jakikolwiek rząd — za ten legendarny arsenał cudownej broni.
— Przepraszam — odezwał się wreszcie, odzyskawszy już panowanie nad sobą. — Ta planeta mnie dobija. Przykro mi, Parke, że wybuchłem. Przepraszam. Prowadź dalej.
Parke skinął tylko głową i ruszył naprzód. Faxon odetchnął z ulgą i poszedł ścieżką wydeptaną przez Parkego. Ostatecznie — pomyślał jeszcze Edsel, dołączając do nich — mogę go zabić później.
Poszukiwany tak długo kurhan odnaleźli w końcu przed wieczorem, w momencie kiedy znów wyczerpywała się cierpliwość Edsela. Wzgórze było dziwne, masywne i właściwie wyglądem swoim odpowiadało opisowi z tabliczki Edsela. Pod kilkoma calami gruntu natrafili na metal. Odsłonili go szerzej i trafili na drzwi.
— Zaraz je rozwalę — zaofiarował się Edsel i wyciągnął swój rewolwer.
Parke odsunął go, przekręcił wielką klamkę i bez trudu otworzył drzwi. Weszli do olbrzymiego pomieszczenia. Rzędami leżała tam legendarna, zaginiona broń marsjańska, z zapisów tylko znane dowody wysokiego poziomu techniki tej martwej już planety.
Trzej mężczyźni stali przez chwilę zapatrzeni w osiągnięty cel swoich poszukiwań. Przed nimi leżał skarb, ze znalezienia którego rezygnowali już kilkakrotnie w chwilach słabości, skarb, którego bezskutecznie poszukiwało tyle ekspedycji przed nimi. Od czasu kiedy ludzie wylądowali na Marsie, badano ruiny wielkich miast. Na wielkich pustych placach, drogach i ulicach porozrzucane były resztki jakichś pojazdów, dzieł sztuki, narzędzi i maszyn, świadczących niby zjawy z innego świata, o potężnej cywilizacji, która co najmniej o tysiąclecie prześcignęła rozwój nauki i techniki na Ziemi. Cierpliwie odcyfrowywane dokumenty mówiły o potwornych wojnach, pustoszących powierzchnię Marsa. Niestety, zapisy dokumentów zatrzymały się w jakimś momencie i nie pozwoliły już ustalić, co stało się z mieszkańcami tej planety. Od kilku tysięcy lat nie było już na Marsie żadnej inteligentnej istoty. Również i wszelkie zwierzęce życie ustało całkowicie, nie pozostawiając po sobie żadnego śladu.
Zniknęli gdzieś Marsjanie i wraz z nimi zniknęła mordercza broń, którą posługiwali się w tych swoich niszczycielskich wojnach. Edsel zdawał sobie sprawę, że ta broń warta jest swej wagi w diamentach. Na Ziemi nie było jej równej.
Poszli dalej w głąb magazynu. Edsel wziął w rękę coś, co wyglądem swoim przypominało pistolet maszynowy kalibru 0,45 cala. Podszedł z nim do drzwi i wycelował w kępę krzaków.
— Nie strzelaj — ostrzegł go Faxon. — Może odpalić do tyłu… albo diabli wiedzą co. Przecież nie znamy tej broni. Niech ją wypróbują ci, którzy ją od nas kupią.
Edsel pociągnął za kurek. Kępa krzaków oddalona o dwadzieścia pięć metrów zniknęła w oślepiającym, czerwonym blasku.
— Nieźle — stwierdził Edsel, poklepując pistolet. Odłożył go i sięgnął po broń innego typu.
— Proszę cię, Edsel — mówił błagalnym głosem Faxom nerwowo zezując w jego stronę. — Nie ma potrzeby wypróbowywania jej. Możesz jeszcze wywołać jakiś wybuch atomowy czy coś w tym rodzaju.
— Zamknij się — zgasił go Edsel, oglądając broń w poszukiwaniu mechanizmu uruchamiającego.
— Nie strzelaj już — błagał Faxon. Obejrzał się na Parkego, oczekując od niego poparcia, ale tamten spokojnie obserwował Edsela. — Przecież któraś ze znajdujących sil tu rzeczy mogła spowodować likwidację wszystkich mieszkańców Marsa. Nie chcesz chyba uruchomić jeszcze raz tej strasznej broni?
Edsel znów strzelił i z zadowoleniem przyglądał się ognistemu efektowi wybuchu gdzieś w oddali.
— Dobra rzecz — pochwalił i sięgnął po trzeci rodzaj broni, dziwny instrument podobny do zwykłego pręta. Zapomniał już o nękającym go głodzie. Był szczęśliwy, mając możliwość zabawienia się tymi połyskującymi narzędziami śmierci.
— Chodźmy już stąd — zaproponował Faxom ruszając w stronę drzwi.
— Dokąd? — zapytał Edsel. Oglądał właśnie następny okaz marsjańskiego uzbrojenia, pasujący doskonale do układu jego dłoni.
— Wracajmy na kosmodrom — powiedział Faxon. Polecimy na Ziemię, sprzedamy ten towar, tak jak zamierzaliśmy. Uważam, że możemy wziąć za to każdą cenę, absolutnie każdą cenę. Każdy rząd zapłaci miliardy za taki arsenał jak ten.
— Zmieniłem zamiar — oświadczył Edsel. Kącikiem oka obserwował Parkego. Szczupły mężczyzna chodził między równo ułożonymi stertami uzbrojenia, ale jak dotąd nie dotknął żadnej sztuki.