— Słuchaj, ty — odezwał się Faxom patrząc na Edsela — ja finansowałem tę ekspedycję. Zamierzaliśmy sprzedać ten towar. Mam prawo… hm, zresztą, może i nie…
Nie wypróbowana jeszcze broń wymierzona była wprost w jego żołądek.
— …a co ty chcesz zrobić z tym towarem? — zapytał Faxon już innym tonem, starając się nie patrzeć na wymierzony w niego instrument.
— Do diabła ze sprzedawaniem tego — zaklął Edsel, opierając się o ścianę w takim miejscu, z którego jednocześnie mógł obserwować Parkego. — Myślę, że sam będę mógł wykorzystać ten towar. — Uśmiechnął się, wciąż nie spuszczając wzroku z obu wspólników. — Mogę uzbroić trochę chłopaków u nas w mieście. Mając tę broń do dyspozycji, bez trudu sprzątniemy któryś z rządów w jakiejś środkowoamerykańskiej republice. Myślę, że będziemy mogli na zawsze utrzymać ją w swoich rękach.
— Ja nie chcę brać udziału w czymś takim — powiedział Faxom zapatrzony w broń w rękach Edsela. — Nie licz na mnie.
— Proszę bardzo — zgodził się z zadowoleniem Edsel. — I nie martw się, że się wygadam — dodał prędko Faxon. — Nie wykapuję ciebie. Po prostu nie chcę uczestniczyć w żadnej strzelaninie i w zabijaniu. Mogę na tym zarobić, ale nie chcę sam tym się zajmować. Wrócę więc chyba na Ziemię.
— Oczywiście — odezwał się Edsel. Parke stał z boku i oglądał paznokcie.
— Kiedy już otworzysz to swoje królestwo, z chęcią przyjadę do ciebie — obiecał Faxom uśmiechając się sztucznie. — Może zrobisz mnie księciem albo czymś takim. — Sądzę, że coś się da zrobić.
— To świetnie. Powodzenia… — Faxon pomachał ręką i ruszył w kierunku drzwi. Edsel dał mu ujść jakieś dziesięć metrów, a potem skierował w niego trzymaną w ręce broń i zwolnił kurek.
Nie było żadnego huku ani błysku. Jednak niewidoczne działanie broni odcięło ramię Faxonowi. Edsel wymierzył jeszcze dokładniej i po raz drugi nacisnął kurek. Tym razem niewidoczne, niszczące promienie przecięły małego człowieczka na pół.
Edsel odwrócił się gwałtownie, uświadomiwszy sobie, że Parke znalazł się za nim. Tamten mógł po prostu złapać najbliżej leżącą broń i strzelić do Edsela. Ale Parke stał bez ruchu tam, gdzie był poprzednio, złożywszy ramiona na piersiach.
— Te promienie mogą pewno przeciąć każdy materiał zauważył Parke. — Bardzo użyteczne.
Edsel spędził wspaniałe pół godziny, biegając tam i z powrotem z głębi magazynu do drzwi z rozmaitymi rodzajami broni. Parke nie ruszał się nawet, ale obserwował próby kompana z zainteresowaniem. Starożytne uzbrojenie Marsjan było jak nowe, w pełni sprawne i nie uszkodzone mimo tysięcy lat bezużytecznego magazynowania. Było wiele typów broni wybuchowej, rozmaitych wzorów i mocy. Były pistolety cieplne i wyzwalające energię promieniowania, narzędzia cudownie małe i poręczne. Były aparaty zamrażające i palące, były takie, które kruszyły najtwardszą skałę, takie, które cięły, które wywoływały krzepnięcie, paraliż i rozmaite inne efekty niszczące życie.
— Wypróbujemy ten aparat — zaproponował Parke. Edsel szykował się właśnie do próby interesującego, trzylufowego karabinu. Przerwał swoje wstępne badania na dźwięk głosu Parkego.
— Jestem zajęty — odburknął.
— Przestań się bawić tymi drobiazgami. Przyjrzyjmy się rzeczom poważniejszym.
Parke stał teraz obok przysadzistej, czarnej maszyny na kołach. Wspólnie z Edselem wyciągnął ją przed magazyn. Edsel oczywiście zabrał się do uruchamiania maszyny, próbując efektów poruszania licznych kółek, dźwigni i tastrów. Gdzieś w głębi aparatu odezwał się słaby szum, a zaraz potem wokół nich utworzyła się sina mgiełka. Przy pokręcaniu jednego z kółek na tablicy kontrolnej zasięg mgły się powiększył.
— Teraz wypróbuj którąś z tych pukawek — powiedział Parke. Edsel wziął jeden z pistoletów i strzelił. Pocisk pochłonięty został przez ścianę mgły. Wypróbowali zaraz jeszcze trzy dalsze rodzaje broni. Żaden z nich nie był w stanie przebić się przez świecącą siną mgłę.
— Sądzę, że to może odizolować nawet od wybuchu bomby atomowej — stwierdził Parke.
— To niezwykle silne pole magnetyczne…
Edsel wyłączył aparaturę. Sina mgła zniknęła. Słońce ginęło już za horyzontem. Kiedy powrócili do magazynu, było już tam znacznie ciemniej.
— Wiesz co, Parke — odezwał się nagle Edsel. — Jesteś całkiem fajny chłop. Podobasz mi się jednak.
— Dziękuję — odpowiedział Parke, ogarniając wzrokiem masę broni w magazynie.
— Nie masz do mnie pretensji, że przeciąłem na pół tego Faxona, co? On miał przecież zamiar donieść na mnie władzom na Ziemi.
— Wprost przeciwnie, w pełni aprobuję to, co uczyniłeś. — Świetnie. Mówiłem, że jesteś jednak całkiem fajny chłop. Mogłeś mnie wykończyć, kiedy załatwiałem Faxona… Edsel nie dodał, że sam tak właśnie by postąpił.
Parke wzruszył po swojemu ramionami.
— Odpowiadałoby ci, żeby współpracować ze mną przy zorganizowaniu tego królestwa w Ameryce Środkowej? spytał Edsel, uśmiechając się. — Myślę, że udałoby się nam. Zdobędziemy jakiś niezły kraik, kupę dziewczynek, mnóstwo uciech. Co o tym sądzisz?
— Naturalnie — odpowiedział Parke. — Na mnie możesz liczyć.
Edsel klepnął go po ramieniu i razem ruszyli na dalszą inspekcję magazynu.
— To wszystko jest jasne — mówił Parke, wskazując rozmaite rodzaje broni. — Różne odmiany tego, co już widzieliśmy.
Dopiero teraz ujrzeli drzwi, zasłonięte wysoką pryzmą jakichś śmiercionośnych instrumentów. Na drzwiach tych wygrawerowany był marsjański napis.
— Co tam jest napisane? — dopytywał się Edsel.
— Coś o broni ostatecznej — odrzekł Parke, wysilając wzrok przy odcyfrowywaniu słabo już widocznego napisu. — Ostrzeżenie, żeby tam nie wchodzić…
Sam otworzył drzwi. Obaj weszli do następnej sali, ale już po pierwszym kroku wzdrygnęli się nagle i stanęli jak wryci.
Druga sala była co najmniej trzykrotnie większa od pierwszej. Jak daleko sięgał ich wzrok, pełna była żołnierzy. Barwnie ubranych, uzbrojonych od stóp do głów żołnierzy… nieruchomych, podobnych do posągów…
Żołnierze ci nie żyli.
Tuż przy drzwiach stał stół, a na nim trzy przedmioty. Najbliżej ciekawych przybyszów znajdowała się kula wielkości mniej więcej ludzkiej pięści z wykalibrowaną na powierzchni tarczą. Obok kuli leżał połyskujący hełm. A dalej mała czarna szkatułka, na przykrywce której znów znajdował się jakiś marsjański napis.
— Czy to grobowiec? — wyszeptał Edsel, z grozą obserwując grube, nieziemskie rysy marsjańskich wojaków. Parke, stojący za nim, nie odpowiadał.
Edsel odważył się wreszcie poruszyć, podszedł do stołu i wziął do ręki kulę. Ostrożnie przekręcił tarczę o jedno nacięcie.
— Co to za aparat, jak ci się zdaje? — zapytał jednocześnie kompana. — Czy uważasz, że…
Obaj ledwie złapali powietrze i cofnęli się.
Szeregi martwych dotąd żołnierzy się poruszyły. Wojacy zachwiali się i zaraz potem stanęli na baczność. Ale zniknęła z nich surowość śmierci. Starożytni rycerze marsjańscy ożyli. Jeden z nich we wspaniałym purpurowym mundurze, bogato szamerowanym srebrem, wystąpił naprzód i skłonił się przed Edselem.
— Panie, twe wojska czekają na rozkazy.
Edsel był zbyt zaskoczony, żeby coś odpowiedzieć.
— W jaki sposób ożyliście po tysiącach lat? — zapytał rzeczowo Parke. — Czy jesteście Marsjanami?