Выбрать главу

— Jesteśmy poddanymi Marsjan — odpowiedział żołnierz. Parke zauważył jednak, że jego usta nie poruszały się, kiedy mówił. Ten stwór porozumiewał się z nimi telepatycznie. Dlatego go zresztą rozumieli, chociaż nie mógł przecież znać języka przybyszów z Ziemi.

— Kim więc jesteście? — dopytywał się Parke.

— Jesteśmy Syntetykami. Stworzono nas z materiałów odmiennych od protoplazmy. Dlatego jeszcze istniejemy. — Komu jesteście posłuszni? — zapytał Parke.

— Posłuszni jesteśmy rozkazom Aktywatora, panie syntetyczny żołnierz mówił teraz zwrócony w stronę Edsela i wpatrzony w kulę, którą tamten trzymał w ręce. — Nie potrzebujemy ani pożywienia, ani snu. Naszym jedynym pragnieniem jest służyć tobie, panie, i walczyć dla ciebie.

Żołnierze stojący w szeregach skinęli aprobująco głowami.

— Prowadź nas do boju, panie! — wyskandowali chórem.

— Na pewno was poprowadzę! — powiedział ośmielony już Edsel. — Pokażę wam, chłopcy, jak trzeba walczyć, możecie na mnie polegać!

Żołnierze wiwatowali na cześć nowego dowódcy, który uruchomił kulę — aktywator, instrument ożywiający ich i budzący wojenne emocje, a do nich zostali przecież stworzeni. Edsel uśmiechnął się zadowolony i spojrzał na Parkego.

— A do czego służy reszta tych numerów? — zainteresował się, wskazując na tarczę kuli. Ale żołnierz nie odpowiadał. Pytanie przekraczało najwidoczniej zasięg jego wiedzy.

— Mogę zaktywizować chyba innych Syntetyków odgadywał Parke. — Pod spodem znajdują się tu chyba jeszcze dalsze komory.

— Bracie! — zawołał zachwycony Edsel. — Poprowadzę ich wszystkich do boju!

Żołnierze znów odpowiedzieli wiwatami.

— Uśpij ich z powrotem — powiedział Parke. Musimy się zastanowić, co zrobić dalej.

Oszołomiony Edsel przesunął tarczę do poprzedniej pozycji. Szeregi żołnierzy znów zamarły w bezruchu.

— Chodź, wyjdziemy stąd — zaproponował Parke. Jest już tu prawie zupełnie ciemno.

— Dobrze — zgodził się Edsel.

— I zabierz ze sobą resztę tych rzeczy — wskazał połyskujący hełm i czarną szkatułkę.

Edsel wziął jedno i drugie i wyszedł za Parkem. Słońce zniknęło już niemal zupełnie za horyzontem. Na czerwonym gruncie kładły się teraz długie czarne cienie. Było bardzo zimno, ale żaden z nich nie zwracał na to uwagi.

— Czy słyszałeś, co oni mówili, Parke? Czy słyszałeś to? Powiedzieli, że jestem ich wodzem! Z takim wojskiem… Roześmiał się uszczęśliwiony. Z takim wojskiem, z takim uzbrojeniem nic go już nie powstrzyma. Będzie miał to królestwo, o którym przedtem mówił, i wszystkie jego bogactwa, najładniejsze dziewczęta świata, będzie żył jak król.

— Jestem generałem! — zawołał Edsel i nałożył na głowę połyskujący hełm. — Jak w tym wyglądam, Parke? Czy nie wyglądam na generała…

Urwał nagle. Usłyszał jakiś głos, szeptem dochodzący do jego uszu, głos pomrukujący coś. Kto to mówił? Co takiego?

„…ty nędzny idioto z twoimi marnymi mrzonkami o królestwie w Ameryce Środkowej — brzmiały słowa dudniące w hełmie. — Taka potęga przeznaczona jest tylko dla geniusza, dla człowieka zdolnego zmienić bieg historii. A więc dla mnie!”

— Kto to mówi? Czy to nie ty, Parke… — Edsel uświadomił sobie wreszcie, że ten hełm pozwala mu słyszeć myśli kompana. Nie miał nawet czasu na rozważanie, co to za wspaniały instrument byłby dla wodza…

Parke przeciął go zgrabnie przez plecy tą samą bronią, którą przedtem Edsel zabił Faxona.

— Cóż to za idiota — mówił Parke do siebie, wkładając na głowę hełm zdjęty z głowy ofiary. — Królestwa mu się zachciało! Ma do dyspozycji całą potęgę wszechświata i marzy o operetkowym królestwie i dziwkach!

Zerknął za siebie na wejście do arsenału.

— Z tym syntetycznym wojskiem, z aparatem do wytwarzania pola magnetycznego, żółtym cudownym uzbrojeniem opanować mogę przecież całą Ziemię…

Wiedział, że nic go już nie powstrzyma przed zrealizowaniem tego zamiaru. Wiedział, że to już niemal fakt. Miał już zamiar wrócić do magazynu i zaktywizować syntetyczną armię, kiedy przypomniał sobie o czarnej szkatułce, którą wraz z hełmem Edsel wyniósł z arsenału.

Dopiero teraz dostrzegł, że na wieku szkatułki wygrawerowany był napis: BROŃ OSTATECZNA. A więc jeszcze jeden instrument do zdobycia władzy. Może nawet potężniejszy niż wszystkie inne zgromadzone w marsjańskiej zbrojowni.

— Co to może być? — pytał Parke sam siebie. Dostatecznie długo utrzymał przy życiu Edsela, aby ten idiota wypróbował tajemnicze marsjańskie bronie. Zapomniał o tej szkatułce. Zbadanie jej samemu może zakończyć się dla niego nieszczęśliwie. Po co ryzykować? Szkoda jednak, że wykończył Edsela, zanim tamten wypróbował jeszcze tę broń ostateczną zamkniętą w niewielkiej czarnej szkatułce.

Oczywiście, że dam sobie doskonale radę i bez tego perswadował sobie Parke. Miał taką masę najróżniejszego uzbrojenia, przeciw któremu nie znano na Ziemi obrony. Ale wszystko mogłoby pójść znacznie łatwiej, dużo prędzej, może i o wiele bezpieczniej dla niego samego. Cokolwiek to było, sądząc po reszcie skarbów nagromadzonych w zbrojowni, musiało być również coś wyśmienitego.

Wreszcie zdecydował się. Sprawdzi, co Marsjanie traktowali jako broń ostateczną. Otworzy szkatułkę… Wydobyła się z niej jakaś para. Parke odrzucił szkatułkę daleko od siebie sądząc, że to gaz trujący. Para wzbierała, koncentrowała się, falowała jakoś dziwnie przez chwilę, a potem zaczęła krzepnąć, rozrastać się, nabierać kształtów. Po kilku sekundach proces formowania się tego stworu ustał. Nad szkatułką, niby podstawą, kołysało się coś w rodzaju wielkiego balona o biało pobłyskującej powierzchni.

W tym momencie Parke zorientował się, że to, co powstało, to jakby olbrzymia paszcza, nad którą znajdowała się jeszcze para utkwionych w niego ślepi. Hełm, który przyszły wódz wszechświata miał na głowie, umożliwił mu zrozumienie słów wypowiadanych przez olbrzymią paszczę.

— Nareszcie znów protoplazma! — radowała się paszcza. — Po tak długim czasie znów okazja pożywienia się protoplazmą…

Wyzwolony ze szkatułki potwór sięgnął po trupa Edsela. Paszcza pochłonęła zwłoki, nie zostawiając po nich żadnego śladu.

Parke podniósł trzymaną w ręce broń i wycelował ją w potwora.

— Spokojna protoplazma — zachwycała się paszcza po połknięciu Edsela. — Lubię spokojną protoplazmę.

Parke wypalił. Pod szkatułką powstał trzymetrowy krater, ale potwór nawet nie drgnął. Chichotał tylko złowrogo, gramoląc się wraz ze szkatułką z krateru.

— Od dawna nie miałem świeżej protoplazmy — westchnął.

Parke starał się opanować. Zdawał sobie sprawę, że nie wolno mu poddać się panice. Wiedział już, na czym polegała ta potworna, ostateczna broń Marsjan. Ostateczna broń, która nie oszczędziła ani obrońców, ani agresorów. Parke zbliżył się wolno do czarnej maszyny na kołach, którą przed godziną wytoczył z magazynu wraz z Edselem. Uruchomił aparaturę. Wokół niego powstała sina mgła pola magnetycznego.

Ale sina mgła niszcząca pociski nie stanowiła przeszkody dla olbrzymiej paszczy. Potwór zachichotał znów i bez trudu przedostał się przez mgłę magnetyczną. Parke sięgnął teraz po broń, którą zabił Edsela. Skierował śmiercionośny promień w sam środek paszczy.

Potwór zbliżał się coraz bardziej.

— Giń, giń! — wrzeszczał Parke z całych sił naciskając spust broni.

Paszcza była już nad nim.

— Lubię spokojną protoplazmę — dudnił skrzeczący głos pod hełmem — ale lubię również żywą protoplazmę.