Выбрать главу

Ta wersja brzmiała bardziej optymistycznie, ale nie bardzo wierzyłem we własne możliwości zastraszenia kosmicznych najeźdźców.

– Gdybym nazywał się Zarow – kontynuował Mielnikow – to byłby pan małym chłopcem albo naiwnym młodzieńcem i w ten sposób obca cywilizacja testowałaby pańską odporność. Ta cywilizacja nie byłaby tak wredna jak u Głobaczowa, ale równie mało sympatyczna. Zmężniałby pan, zahartował się w walce, dał wszystkim łupnia i przy okazji zyskał wszechpotęgę, ale zrezygnował z niej z niewiadomych powodów.

– No, tu już mój wiek mnie ogranicza – powiedziałem. – A dalej?

– Gdybym nazywał się Welesow – rzekł w zadumie Mielników – to w ten sposób przygotowałby się pan do przejścia do innego świata: z którego przybył pan w niemowlęctwie. Byłby to świat pełen różnych bogów, potworów i magów. Pan byłby pewnie bogiem albo bohaterem i…

– Dałbym wszystkim łupnia – domyśliłem się. – I zajął należne mi miejsce.

– Tak jest. Ale potem doszedłby pan do wniosku, że istnieją jeszcze więksi bogowie, i zacząłby pan z nimi walczyć.

– A jakieś inne wyjście? – zapytał Kotia. Zdaje się, że lubił fantastykę, dlatego uśmiechał się zadowolony, patrząc na Mielnikowa.

– Gdybym nazywał się Ochotnikow, niczego bym nie wyjaśniał. – Mielnikow uśmiechnął się złośliwie. – Obrywałby pan od wszystkich, którzy tylko mieliby ochotę panu przyłożyć. Długo by pan cierpiał, aż w końcu zrozumiałby, że trzeba zacząć życie od czystej karty. Zacząłby pan od początku zdobywać wszystko w życiu, na nowo zdobywałby pan miłość kobiety, która o panu zapomniała.

– Nie bardzo mi się to podoba – przyznałem.

Kotia zachichotał.

– Gdybym nazywał się Czudow – Mielnikow zmrużył oczy – to byłby pan macho. Inteligentem o wnikliwej znajomości otoczenia i z manierami sierżanta. Zła dziewczyna wylałaby na pana zawartość nocnika, gliniarze długo biliby pana pałkami, ale pańska siła ducha przezwyciężyłaby wszystko.

Kotia parsknął śmiechem.

– Gdybym był małżeństwem Inoczenko… – Mielnikow zastanawiał się chwilę -…to podobne rzeczy działyby się z ludźmi regularnie, wszyscy by na nie czekali i przygotowywali się do nich. Ale najprawdopodobniej wtedy byłby pan dziewczynką albo młodą dziewczyną. Wszystko skończyłoby się smutno, ale optymistycznie.

Kotia rżał na cały głos. Mimo woli uśmiechnąłem się.

– Gdybym był młodym i ambitnym autorem Wasią Pupkinem, to pobawiłbym się z religią – kontynuował Mielnikow. – Na przykład, uczyniłbym z pana współczesnego Hioba, którego Bóg doświadcza, zasypując go nieszczęściami. Będąc na pana miejscu, spodziewałbym się jeszcze problemów ze zdrowiem, milicją i światem przestępczym.

– To również mi się nie podoba.

– Gdybym nazywał się Dromow, to epidemia usuwania ludzi z rzeczywistości rozpoczęłaby się nagle i na całym świecie. Pan pracowałby w służbach specjalnych i badał tę sprawę, dopóki z panem nie zaczęłoby się dziać to samo. Jakieś wyjaśnienia jednak bym przedstawił, ale niezbyt przekonujące, bo nie o wyjaśnienia tu chodzi.

– A gdyby się pan nazywał Mielnikow? – nie wytrzymałem.

Mielnikow westchnął.

– Gdybym nazywał się Mielnikow… a właśnie tak się nazywam… To śmiało mógłbym napisać każdą z tych powieści. Niech pan zrozumie, ja teraz fantazjuję, przedstawiam różne warianty… dla żartu przeprowadzam paralele.

– Ale proszę mi jednak powiedzieć, co pańskim zdaniem jest najbardziej prawdopodobne?

– Ależ nic! – Mielnikow jednym haustem wypił koniak. – Nie wierzę w żadnych kosmitów, bogów i bohaterów, w tajemnicze prawa wszechświata, w cierpienie i całą resztę. Welesow, Dromow, Inoczenko – oni też w to nie wierzą! Wszyscy pisarze fantaści to ludzie trzeźwo myślący, którzy po prostu dają ludziom rozrywkę. I jeszcze odrobinę ekstrapolują rzeczywiste problemy na fantastyczne sytuacje, żeby ciekawiej się czytało. Wszystkie warianty są możliwe i wszystkie są nierealne.

– Ale ze mną naprawdę coś się dzieje – powiedziałem. – Rozumiem, że nie chce mi pan uwierzyć. Nie może pan. Że uważa pan to za żart… bredzenie człowieka chorego. Ale niech pan założy, choć na chwilę, że naprawdę tak właśnie jest! Co ja mam robić?

Mielnikow zastanowił się.

– No, na początek… Iść na milicję już za późno, aresztują pana na wszelki wypadek, i to wszystko. Niech się pan trzyma tych, którzy pana pamiętają. Bliskich ludzi – zerknął na Kotię – rodziców, przyjaciółek. Niech pan nie pozwoli im zapomnieć. Niech pan gra na czas, może jeszcze wszystko się zmieni. Co jeszcze…? Niech pan spróbuje znaleźć jakieś swoje dokumenty, metrykę urodzin… Informacje w zupełnie przypadkowych instytucjach. Nie grał pan w jakimś filmie? Nie występował w telewizji? Domowe wideo, zdjęcia. Niech pan idzie do lekarza, założy tam sobie kartę. Prywatne kliniki nie będą prosić o dowód. Niech pan idzie do cerkwi! Pomodli się!

– Chyba już tylko to ostatnie mi zostało – mruknąłem. – Modlić się.

– Kirył – zaczął Mielnikow – jestem gotów panu uwierzyć. I powiem szczerze, że robi mi się zimno na myśl, że pan nie żartuje. Przecież jeśli coś takiego stało się z panem, to może się przydarzyć również mnie. Ale ja nie znam odpowiedzi. Nie jestem wyrocznią! Jestem jedynie pisarzem fantastą. Mogę coś poradzić, mogę się z panem napić, i to wszystko!

– Przepraszamy, że tak wtargnęliśmy – powiedział Kotia, który chyba wyczuł, że audiencja skończona.

Mielnikow wstał, rozlał do kieliszków resztę koniaku i zapytał:

– Strzemiennego?

Wypiłem bez przyjemności. Dziwna rzecz – choć nie spodziewałem się żadnych cudów, to zrobiło mi się przykro.

– Informujcie mnie na bieżąco – powiedział Mielnikow. – A ja, jeśli coś wymyślę, to zadzwonię… ee… do Kotii.

– Mam komórkę – odezwałem się, nie wiem po co. – Niech pan zapisze…

– Tak, tak, oczywiście. – Mielnikow zakrzątnął się, wziął ze stołu kawałek papieru i nabazgrał na nim mój numer. Pewnie za pół godziny ten strzęp wyląduje w koszu na śmieci.

Pożegnaliśmy się. Być może w innych okolicznościach Mielników okazałby się interesującym rozmówcą i siedzielibyśmy u niego nie godzinę, tylko cały wieczór. To była nasza, moja i Kotii, wina – przyszliśmy do człowieka, który dawno temu przestał wierzyć w cuda, i żądamy, żeby teraz w te cuda uwierzył.

Wielokrotnie powtarzając, że będziemy się nawzajem informować, podreptaliśmy chwilę przy drzwiach, a potem Mielników jakoś tak zwinnie i niepostrzeżenie otworzył zamki i nie pozostało nam nic innego jak wyjść na schody. Z głębi mieszkania pachniało świeżo usmażonymi kotletami i pisarz wyraźnie się niecierpliwił.

– Jeszcze zadzwonimy – rzucił Kotia w szczelinę zamykających się drzwi. Usłyszał w odpowiedzi nieokreślone „mhm” i popatrzył na mnie przepraszająco.

Wzruszyłem ramionami.

– Tak w ogóle to całkiem w porządku gość – wymamrotał Kotia. – I bardzo towarzyski. Myślałem, że dłużej posiedzimy.

– Prostytutki wierzą w miłość – powiedziałem.

– Słucham? – Kotia wcisnął guzik, przywołując windę. – Jakie prostytutki? To znaczy, nie mam nic przeciwko…

– Pisarze fantaści wierzą w cuda jeszcze mniej, niż prostytutki w miłość, tak sobie pomyślałem, gdy szliśmy do Mielnikowa. Ale prostytutki wierzą w miłość. Po cichutku, nic nikomu nie mówiąc, ale wierzą. Marzą, że jest coś jeszcze oprócz spoconych grubasów, którzy chcą seksu za pieniądze. Marzą i boją się uwierzyć w te marzenia. Podobnie twój Mielnikow. Tak naprawdę on chce, żeby to wszystko istniało – cuda, kosmici, światy równoległe. Żeby to był nie tylko papierek od cukierka, lecz sam cukierek, kolorowa landrynka w pudełeczku. I jednocześnie boi się w to uwierzyć! Znacznie łatwiej jest myśleć, że jestem aferzystą albo świrem. Chlapnie sobie kieliszeczek pod kotlety, podrapie się po karku i pójdzie pisać o krwawych kosmitach.