Выбрать главу

Keszju zawył szczególnie żałośnie i zrobiłem ruch w jego stronę, żeby go wziąć na ręce i uspokoić (wszyscy hodowcy mówią, żeby tego nie robić, ale czy słyszeliście kiedyś taki psi płacz?). Keszju od razu się wyszczerzył.

Nawet pies mi nie wierzy.

I nikt mi nie uwierzy.

Wsadzą mnie. I dobrze, nie trzeba było przyłazić z nożem do cudzego mieszkania!

– Milicja już jedzie! – rozległ się za drzwiami piskliwy głos sąsiadki. – Zaraz tu będą!

W jej głosie była żądza krwi, niekoniecznie mojej, czyjejkolwiek, byle tylko była krew, byle było o czym plotkować z przyjaciółkami przez telefon. Spojrzałem na nóż. A może by tak wyjść i zabić tę starą cholerę? Zrobić na koniec dobry uczynek dla ludzkości? Czy zadrży mi ręka?

Chyba jednak tak. Nie zabiję jej. Natalii też nie zrobiłbym krzywdy, miała rację.

Jak długo nasza milicja jedzie na wezwanie?

Co za różnica. Przez okno nie ucieknę, piąte piętro. Przy drzwiach stoi Piotr Aleksiejewicz, chłop, mimo pijaństwa i chamstwa, całkiem porządny. Da mi w mordę i padnę na plecy.

– Już po mnie, Keszju – powiedziałem. – Nawet ty mnie zdradziłeś!

Keszju zawarczał.

Z jego punktu widzenia on nikogo nie zdradzał, przeciwnie, bronił swojej pani jak umiał.

Ominąłem psa i poszedłem do pokoju. Wyjrzałem przez okno – skoro świat zwariował, to może za oknem pojawiła się drabinka przeciwpożarowa?

Nie pojawiła się. Za to na podwórko nieśpiesznie wjeżdżał samochód milicyjny. Syrena była wyłączona, ale niebieski kogut migał.

Już po wszystkim. Milicja zawsze spóźnia się na miejsce prawdziwych przestępstw, ale w moim przypadku…

Ktoś zadzwonił do drzwi. Nacisnął dzwonek i nie puszczał. Przypomniałem sobie naszą szczenięcą zabawę z kolegami – biegaliśmy po klatce i dzwoniliśmy do cudzych drzwi. Najwyższym osiągnięciem było dzwonić długo, ale jednak zdążyć uciec, gdy drzwi się otworzą. Aż w końcu natknęliśmy się na faceta w typie Piotra Aleksiejewicza, który po mieszkaniu chodził bardzo cicho, po schodach biegał bardzo szybko, a przylanie pasem rozrabiającemu pętakowi uważał za najlepszą metodę wychowawczą.

Podszedłem do drzwi. Zaczepiłem ramieniem o ścianę, popatrzyłem na ściskany w ręku nóż. Rzuciłem go na podłogę. Jaki sens ma ścieranie odcisków palców, skoro jest tyle innych dowodów?

Dzwonek dzwonił bez przerwy i teraz rzeczą najważniejszą wydawało mi się przerwanie tego dzwonienia.

Jak we śnie, przekręciłem zamek i otworzyłem drzwi.

Piotr Aleksiejewicz i Galina Romanowna stali w progu i patrzyli na mnie osłupiali. Chyba nie spodziewali się, że drzwi się otworzą. Może nawet mógłbym teraz przemknąć obok nich, pobiec na dół… prosto w ręce milicji.

Piotr Aleksiejewicz nadal trzymał palec na dzwonku.

– Aaa! – wrzasnęła sąsiadka, patrząc na moje ręce. – Krew, krew! Morderca! – zawołała i, czego się zupełnie nie spodziewałem, przewróciła oczami i straciła przytomność.

Za to Piotr Aleksiejewicz zareagował zgodnie z moimi oczekiwaniami. W stronę mojej twarzy pomknęła wielka pięść, świat zawirował i upadłem obok sąsiadki.

Ale nawet wtedy, gdy już leżałem na podłodze, sąsiad dzwonił dalej. A może to mnie dzwoniło w uszach? Potrząsnąłem głową, próbując dojść do siebie. Przed moimi oczami pojawiły się dwie pary sznurowanych buciorów, cała reszta świata rozpływała się, wirowała. Zza uporczywego dzwonienia dobiegł czyjś surowy głos:

– Niech pan przestanie dzwonić! Co to za samowola, co za rękoczyny, co?…

Przeszli przeze mnie, zajrzeli do mieszkania i ten sam głos, teraz już zmieniony, dodał:

– Od tego w kraju jest milicja…

Buty wróciły i jeden z nich z rozmachu kopnął mnie w żebra. Z niespodziewaną ulgą zamknęłam oczy i straciłem przytomność.

* * *

W małej zakratowanej „klatce” milicyjnego UAZ-a śmierdziało chlorem. Ostry zapach kojarzył się ze starą kamienicą, szpitalem i tymi miejscami, w których trzeba zabić zapach nieczystości i zmniejszyć ilość mikrobów.

Dochodząc do siebie, stwierdziłem, że leżę na metalowej podłodze, zwinięty w „chińskie osiem”. Ręce miałem skute za plecami.

Ku mojemu zdumieniu samochód stał. Niejasno pamiętałem, jak ciągnęli mnie po schodach, jak założyli kajdanki i wrzucili do klatki. Widocznie chcieli zawieźć mnie na komendę… czy gdzie tam się wozi morderców złapanych na gorącym uczynku.

Ale samochód nadal stał – i tego byłem pewien – obok mojego domu. Mojego byłego domu.

Wstałem z trudem i wyjrzałem przez zakratowane okienko w drzwiach. Szyby za kratą nie było, powietrze wolności pachniało świeżością – po deszczu. W świetle latarni połyskiwały małe kałuże.

Tak, zgadza się. Łazik stał przed klatką, obok niego milicyjna wołga. Zbierają dowody, a mnie na chwilę zostawili w spokoju?

Coś tu było nie tak. Powinni mnie albo zawieźć na komendę, albo przesłuchać nad świeżym trupem. Po co półśrodki?

Z bloku wyszło dwóch mężczyzn: jeden to chyba był zwykły „krawężnik”, pewnie ten, co mnie kopał. A drugi – gość po cywilnemu. Śledczy, zerwany z łóżka?

– …Normalna rzecz – usłyszałem. – Handlarka z rynku przyprowadziła sobie chłopa…

– To się jeszcze okaże – powiedział ponuro cywil. – Dobrze, sierżancie, dziękuję. Możecie jechać. A właśnie! Kogo tam macie? Wskazał głową łazik.

– Tam? – Milicjant chyba się zastanowił. – Jakiegoś pijaka.

– Gdzie go zatrzymaliście?

– Przed metrem – powiedział bez przekonania gliniarz. – Dawno… To na pewno nie wasz klient.

Cywil wrócił do bloku, a „krawężnik” podszedł do łazika. Przysiadłem na podłodze. Serce zaczęło mi bić mocniej. Czyżby…? Ale nie, to niemożliwe!

Gdzieś obok pstryknęła zapalniczka, zapachniało papierosowym dymem. Potem trzasnęły drzwi samochodu i ktoś powiedział:

– No co tam? Zdrzemnąłem się…

– Nóż znaleźli, zdjęli odciski palców. Psiaka wziął sąsiad. Zapalisz?

– Daj.

Znów pstryknięcie zapalniczki. Zapach dymu stał się mocniejszy. Nie wytrzymałem i poprosiłem:

– Dacie papierosa?

Przez chwilę nikt nie reagował na moje słowa, w końcu sierżant zwrócił się do swojego kolegi:

– Słuchaj, skąd żeśmy go zgarnęli? Wszystko mi z głowy wyleciało.

– Spod metra chyba – odpowiedział po chwili zastanowienia kierowca. – A może z podwórka, z placu zabaw?

– Chyba trzeba go było pouczyć – mówił dalej sierżant. – Ech, do licha z tą robotą.

Drzwi otworzyły się z hukiem i dwaj milicjanci popatrzyli na mnie nieprzyjaźnie, ale bez nienawiści.

– Dalibyście zapalić – powtórzyłem.

– Wyspałeś się? – zapytał sierżant.

Skinąłem pokornie głową.

– Masz, pal.

Wsunęli mi w zęby pomięte malboro, przypalili. Zaciągnąłem się chciwie i, upijając się nikotyną i własną bezczelnością, zapytałem:

– Długo będziemy tak jeździć? Jeszcze trochę i mnie na wytrzeźwiałkę nie przyjmą.

– A co, tak ci pilno?

– Wcale mi nie pilno – odparłem. – Żona mnie zabije. I tak będzie awantura, zazdrosna strasznie, a jak jeszcze trafię na wytrzeźwiałkę…

– Odwróć się – polecił sierżant, zadeptując niedopałek.

Odwróciłem się. Dostanę pałką po łbie czy…

Zdjęli mi kajdanki.

– Idź do domu, pijaczyno – powiedział bez złości sierżant. – Dziewczynę tu zarżnęli… nie mamy do ciebie głowy. Jednemu nieszczęście, drugiemu fart.

Wyskoczyłem z samochodu. Zacząłem rozcierać zdrętwiałe ręce; zauważyłem plamę krwi na rękawie i schowałem dłonie do kieszeni.

– Wielkie dzięki – powiedziałem. – Już nigdy więcej tak się nie nawalę.