Выбрать главу

– No, no – mruknął sceptycznie sierżant. Mimo wszystko w jego spojrzeniu była nieufność. Coś go niepokoiło… odrobinę, ale jednak. – Pamiętasz, gdzieśmy cię zgarnęli?

– Przy metrze, na podwórku – powiedziałem i zacząłem przestępować z nogi na nogę, jak człowiek, który marzy tylko o tym, żeby się odlać. Zresztą nie musiałem za bardzo udawać.

– Sam trafisz?

– Jesteśmy w Miedwiedkowie? – Zacząłem się rozglądać. – A, no faktycznie! Dziękuję!

– Czekaj no, czyś ty czasem tam nie nabrudził? – zaniepokoił się kierowca. Obejrzał czujnie klatkę i złagodniał. – Dobra, leć do tej swojej zazdrośnicy.

Gdy odchodziłem, milicjanci patrzyli na mnie zupełnie obojętnie. Po co się mieli szarpać z jakimś moczymordą i wieźć go na wytrzeźwiałkę, skoro już sam doszedł do siebie.

Kurczę, więc wychodzi na to, że jestem nikim?

Że już zupełnie mnie nie ma?

Mogę zabić, a godzinę później… (zaraz, zaraz, a zegarek jest? Jest i to nawet cały!), a dwie godziny później gliniarze, którzy mnie zatrzymają, nie będą pamiętać, gdzie i kiedy mnie zatrzymali.

Nogi same wyniosły mnie na podwórko. Stanąłem w rogu, rozpiąłem rozporek. Co się teraz przejmować po tym wszystkim.

Stałem się idealnym przestępcą. Mogę kraść, napadać, zabijać. Nie zapamiętają mnie żadni świadkowie. Jeśli nie zabiją mnie podczas zatrzymania, to wypuszczą.

Żebra jednak bolały. Złamań pewnie nie ma, ale pęknięcia czy stłuczenia są na pewno.

W kieszeniach miałem pieniądze i klucze od mieszkania rodziców, na ręku zegarek, na pasku komórkę. Wszystko w porządku. Wpół do pierwszej w nocy. Jeszcze zdążę dojechać do rodziców metrem. Umyję się, zjem coś i zastanowię się, co dalej.

Nie chcę być przestępcą. Nawet idealnym.

Tylko co mogę zrobić? Natalia nie żyje i nic mnie już nie wiąże z przeszłością.

Jedynie klucze od mieszkania rodziców.

Wychodząc z podwórka na ulicę, obracałem klucze w ręku. A gdy metalowy klucz złamał się w moich palcach, nawet się nie zdziwiłem.

Niczego innego nie należało się spodziewać.

6.

Supermarkety wymyślono dla rodzin wielodzietnych.

Całodobowe supermarkety – dla mizantropów.

Normalny człowiek nie pójdzie w środku nocy po zakupy do ogromnego multipleksu; butelkę wódki w środku imprezy prościej kupić w sklepiku przy stacji metra. Robienie całotygodniowych zakupów o drugiej w nocy to coś dla ludzi marzących o tym, żeby zamieszkać na bezludnej wyspie.

Stałem przed lodówkami w dziale nabiałowym i patrzyłem na niekończące się rzędy jogurtów. Nie byłem głodny, nie mówiąc już o tym, że nie miałem dokąd zanieść zakupów. Ale musiałem znaleźć się w środku cywilizacji, w jej najbardziej wulgarnym, konsumpcyjnym przejawie. Żarcie, alkohol, elektronika, tanie szmatki. Dyskretna muzyka z niewidocznych głośników. Nieliczni klienci snujący się po sklepie.

Młody chłopak wkłada do wózka kolejne kartony mleka i opakowania jajek. Kto to? Zwariowany miłośnik omletów? Menadżer restauracji „Mliko-jajki”? Wynalazca nowej diety-cud?

A ten skromnie ubrany mężczyzna, w skupieniu oglądający czasopisma o luksusowych domach? Ekscentryczny milioner, szukający willi na Rublówce? Biedny architekt, który śledzi nowe trendy? Masochista, pragnący zobaczyć, jak mieszkają możni tego świata?

Za to z parą, która wzięła dwie butelki szampana, pudełko czekoladek, a przy kasie paczkę prezerwatyw, wszystko jest jasne. Tylko papier toaletowy, leżący w koszyku obok szampana, wygląda śmiesznie i nie na miejscu.

Ja przede wszystkim wziąłem ładowarkę do telefonu – ciekawe po co, skoro nie mam do niej gniazdka. Włożyłem do wózka butelkę taniego dagestańskiego koniaku, zastanowiłem się i dorzuciłem tabliczkę czekolady i butelkę wody mineralnej. Właściwie mógłbym spędzić w tym markecie całą noc, ochrona pewnie nie zwróciłaby na mnie uwagi. Przed małą kawiarenką jest toaleta, już w niej byłem, długo zmywając z rąk ślady krwi. Ale jaki sens tu tkwić? Już lepiej usiąść na ławce przed marketem i wydać walkę wszystkim problemom w tradycyjny rosyjski sposób.

Nie mam dokąd pójść. Nie mam dokąd zadzwonić. Nawet rodzice… Jestem pewien, że nie mają już syna o imieniu Kirył.

Powoli ruszyłem do kasy. Karta kredytowa jest, ale bez dowodu mi się nie przyda. Za to gotówka nie miała zamiaru rozpadać się w proch. Jakie to przykre, wbrew wszystkim przysłowiom pieniądze okazały się pewniejsze od ludzi.

Właśnie liczyłem banknoty, gdy zadzwonił mój telefon.

Teraz, gdy komórki dzwonią Beethovenem czy piosenkami grupy Umaturman, najbardziej oryginalny dzwonek to zwykłe „drryń-drryń”; takie, jak w starych telefonach, gdy nie było jeszcze żadnych mikroukładów, tylko w czaszeczki dzwonka walił mały młoteczek.

Wyjąłem komórkę i popatrzyłem na napis „numer zastrzeżony”.

Taki napis jeszcze o niczym nie świadczy. Wcale nie musi dzwonić do ciebie prezydent czy inna szycha, której numeru nie powinni znać zwykli śmiertelnicy. To może być każdy, kto nie chce, żeby wyświetlał się jego numer.

– Halo? – powiedziałem.

– Kirył.

Nie pytanie, lecz stwierdzenie. Mocny męski głos, dość władczy i raczej serdeczny.

– Tak.

– Zapamiętaj drogę. Metro Aleksiejewska. Od razu od metra w lewo. W dół po schodach. Idziesz ścieżką między domami…

– Kto mówi?! – zawołałem. – Czego pan chce?

– Zapamiętaj drogę.

– Nie mam zamiaru nigdzie…

– Jak sobie życzysz.

Niewidoczny rozmówca umilkł.

– Halo? – zapytałem ostrożnie.

– Zapamiętaj drogę. Metro Aleksiejewska…

Poddałem się.

– Niech pan po prostu poda adres!

– Zapamiętaj drogę.

Nie wiem, czym skończyłaby się ta rozmowa, gdybym stał w hali. Może bym się zaparł, odmówił jechania nie wiadomo dokąd. Ale ja szedłem, pchając wózek i zorientowałem się, że mijam kasjerkę. Dziewczyna patrzyła obojętnie, jakby przeze mnie.

Zrobiłem jeszcze krok, wsuwając wózek przez bramkę sygnalizacji. Rozległ się brzęczyk alarmu, dziewczyna drgnęła i jej spojrzenie skoncentrowało się na mnie.

– Niech pani nie śpi – powiedziałem, cofając wózek i wykładając na taśmę zakupy. I dodałem już do słuchawki: – Niech pan chwilę zaczeka. Włączę dyktafon.

* * *

Okazję udało mi się złapać dopiero po dłuższym czasie. Albo nikt nie chciał brać pasażera w środku nocy w zimnym deszczu, albo ludzie przestali mnie zauważać. Wnioskując z zachowania kasjerki z marketu, raczej to drugie.

W końcu zatrzymało się stare żiguli (kierowca był dla odmiany Rosjaninem). Pomyślałem, że w tym wypadku chęć zarobku przezwyciężyła mistykę.

Za ostatnie sto pięćdziesiąt rubli dojechałem do Aleksiejewskiej. Przeszedłem Prospekt Mira – nawet o drugiej w nocy było tu sporo ludzi, stały jaskrawo ubrane, mocno wymalowane kobiety, śpieszyli do domów pasażerowie ostatnich pociągów. Podszedłem do metra, wejście na stację już nie działało, ale ludzie jeszcze wychodzili.

„W dół po schodach i między domami”. Im dalej od metra, tym okolica stawała się bardziej bezludna. Nawet latem niewiele osób spaceruje o drugiej w nocy, a co dopiero mówić o zimnej, dżdżystej, jesiennej nocy!

Szedłem, od czasu do czasu wyjmując telefon i słuchając nagrania na dyktafonie. Nigdy nie uważałem się za mistrza orientacji w mieście, ale otrzymałem wyjątkowo dokładne informacje. „Po lewej budynek milicji, mijamy, skręcamy…”. Co za szalony dzień!

Rano jeszcze wierzyłem, że to zwyczajne nieprzyjemności. Pod wieczór stało się jasne, że sytuacji nie da się wytłumaczyć banalnym bandytyzmem.