Выбрать главу

A teraz…

Obudziła się we mnie nieśmiała nadzieja. Usiadłem na ławce naprzeciwko sklepu, postawiłem torby z zakupami obok, wyjąłem telefon.

Do przyjaciół czy do rodziców?

Do rodziców.

Sygnał. Drugi. Trzeci.

– Tak! – usłyszałem w słuchawce wesoły głos ojca. – Słucham!

Przełknąłem narastającą w gardle gulę i powiedziałem:

– To ja, Kirył.

– O, cześć, cześć! – odezwał się ojciec i zanim zdążyłem się ucieszyć, dodał: – Kirył Andriejewicz?

– Nie! Kirył Daniłowicz!

– E… przepraszam?

– Jestem twoim synem! – krzyknąłem do słuchawki.

Przez kilka sekund panowała cisza. Potem ojciec jakoś tak niepewnie powiedział:

– Głupi dowcip…

– Jestem twoim synem – powtórzyłem.

– Ile pan ma lat? – spytał ojciec, zniżając głos.

Stropiłem się, ale odpowiedziałem:

– Dwadzieścia sześć.

Czy mi się wydawało, czy w głosie ojca usłyszałem ulgę?

– Nie należy tak żartować, młody człowieku! Głupie i nieśmieszne!

W słuchawce usłyszałem krótkie sygnały przerwanego połączenia. Odruchowo wybrałem numer jeszcze raz, ale ojciec chyba zdążył wyłączyć telefon.

Co się dzieje? Więc nic nie wróciło? A czemu ojciec pytał mnie o wiek?

Zastanowiłem się… i uśmiechnąłem krzywo. Noo, tato! Aleś zasunął! Wychodzi na to, że mogę mieć brata, starszego albo młodszego.

Zresztą, jakie to ma znaczenie, skoro ja sam nie istnieję?

Drzwi sklepu otworzyły się, wyszedł ochroniarz, żeby zapalić. Zobaczył mnie, w jego wzroku zapłonęła podejrzliwość.

O nie, kolejne spotkanie z milicją nie jest mi potrzebne. Tym razem już mnie nie puszczą.

Wziąłem torby i poszedłem w stronę swojej wieży. Wcale bym się nie zdziwił, gdyby zniknęła albo przemieniła się w zwykłą wieżę wodociągową. Ale wieża stała na swoim miejscu, drzwi się otworzyły, w środku też nic się nie zmieniło. Schody, meble na piętrze. Woda mineralna i koniak nadal stały na stole. Wyłożyłem zakupy i pożałowałem, że nie kupiłem jednorazowych naczyń i sztućców. Kiełbasę musiałem gryźć. Zresztą, brak sztućców i talerzy nie przeszkodził mi w zjedzeniu śniadania składającego się z kiełbasy z sucharkami, wody mineralnej i koniaku. Potem stanąłem przy oknie i popatrzyłem na obcy świat.

Śnieg, budynki z czerwonej cegły. Słońce stoi wysoko, ale przyszły chmury. Pewnie znów zacznie sypać.

Zdaje się, że powinienem wejść do tego świata. Poszukać odpowiedzi na pytania. Ale najpierw muszę zdobyć ciepłe ubrania. Z moimi zasobami chyba będę musiał zajrzeć do jakiegoś ciucholandu.

Poranny dobry nastrój rozwiał się jak dym.

To nie w porządku! Skoro już istnieją inne światy, to powinny tam być potwory i księżniczki! Te pierwsze należy zabić, te drugie uratować. A tutaj co? Ślepy zaułek i opuszczone budynki!

Przez jakiś czas patrzyłem ponuro w okno, a potem powiedziałem na głos:

– Nie ma co tu siedzieć. Wszystkie odpowiedzi, a także potwory i księżniczki są gdzieś tam.

W moim głosie nie było przekonania, ale i tak wstałem i poszedłem w Moskwę.

Udało mi się jednak obejść bez wizyty w ciucholandzie. Przypomniałem sobie o sklepie w rejonie WDNCh, gdzie sprzedawano skonfiskowane ubrania, będące podróbkami znanych marek, końcówki modnych kolekcji i inne towary o podejrzanie niskich cenach. Tam udało mi się kupić ciepłą kurtkę, podszytą przez pracowitych Chińczyków, wełniany beret nieznanego pochodzenia (napis „Designe of Italia” jedynie pogłębił moje wątpliwości) i zimowe buty, które miały jedną niezaprzeczalną zaletę – były suche.

Zresztą, być może komuś spodobałby się ich niesamowity jasnozielony kolor.

Z zakupami w wielkiej torbie, za którą przedsiębiorczy handlarze nie omieszkali zedrzeć ze mnie pięciu rubli, wyszedłem ze sklepu i wtedy zadzwonił mój telefon.

– Tak?

– Kirył? – usłyszałem w słuchawce.

Zrobiło mi się ciepło na duszy.

– Tak! Kotia, cześć!

– Hmm… – Kotia wyraźnie się nie spodziewał, że zostanie rozpoznany. – Jak masz na nazwisko?

– Maksimow.

– Aha. Słuchaj, dwa dni temu żeśmy…

– Pili koniak – dokończyłem ze zmęczeniem w głosie. – Wszystko jasne. Nic nie pamiętasz, ale znowu znalazłeś swoją notatkę? Jak tam stary lowelas wuefista? Nauczył swoją ósmoklasistkę robić szpagat? I zerknij na parapet, pewnie stoją tam dwie puste butelki po koniaku. Jedna z nich to „Ararat”.

– Więc to wszystko na serio? – zapytał Kotia beznadziejnym tonem.

– A coś ty myślał?

– Że hakerzy sobie wygłupy robią, włamali się do kompa i to napisali.

No nie, trzeba być Kotią, żeby wierzyć w takie rzeczy!

– Posłuchaj. Nic ci nie będę udowadniał – powiedziałem spokojnie. – Wczoraj byliśmy razem u twojego znajomego fantasty. A potem o mnie zapomniałeś, w ciągu dziesięciu sekund.

– A gdzie jesteś teraz? – zapytał Kotia po chwili milczenia.

Stałem się czujny.

– Po co ci to?

– No jakoś mi tak… niezręcznie. Dziwne to wszystko. Może przyjedziesz?

– I co? – zapytałem niemal wesoło. – Przyjadę, będę ci długo udowadniał, że się znamy, potem wypijemy dwie butelki. Nad ranem wytrzeźwiejesz i znowu mi nie uwierzysz. Wiesz co… już lepiej ty przyjedź.

– Dokąd?

– Stacja Moskwa-trzy. To w mieście, niedaleko metra Aleksiejewska.

– Przyjadę. Sprawdzę na mapie – powiedział Kotia zdecydowanym tonem. – Będę za godzinę… nie, za półtorej. Kupić coś?

– Nie, dzięki. Będę na ciebie czekał na stacji, przed sklepem całodobowym. Jak coś będziemy chcieli, to tam kupimy. Tylko weź pod uwagę, że trzeci dzień z rzędu to już ciąg.

– A jak ja cię poznam? – zapytał bezradnie Kotia.

– Ja cię poznam.

Schowałem telefon i pomyślałem, że ja i Kotia powinniśmy byli zrobić sobie razem zdjęcie zaraz pierwszego wieczoru, gdy to wszystko dopiero się zaczęło. Mielibyśmy dowód naszej znajomości.

***

Najważniejsza zasada: jeśli już zrozumiałeś, że zrobiłeś głupotę, to nie ma co rwać włosów z głowy, wystarczy nie popełniać więcej tego samego błędu. Dlatego w sklepiku przy metrze kupiłem jednorazowy „plażowy” aparat fotograficzny, z powodu nadchodzącej zimy przeceniony na dwieście rubli. Szkoda mi było pieniędzy na poważniejszy sprzęt, zwłaszcza że nie spodziewałem się żadnych „wpływów”.

Poza tym kupiłem mały szwajcarski scyzoryk. Najbardziej podobało mi się w nim to, że miał małe ostrze i żadnego korkociągu.

***

Nie spodziewałem się zasadzki, ale na wszelki wypadek stanąłem opodal sklepiku, w połowie drogi do wieży. Kupiłem butelkę piwa i spokojnie je teraz piłem, spacerując po dróżce. Czeka sobie człowiek na pociąg, pije piwo, co w tym nadzwyczajnego?

Kotia nie zawiódł, przyjechał punktualnie. Wysiadł z taksówki, wojowniczo poprawił okulary i zaczął się rozglądać. Przez kilka minut badałem okolicę, ale żadnej „grupy przejęcia” nie zauważyłem. Zresztą, komu ja jestem potrzebny.

– Kotia! – zawołałem do swojego byłego przyjaciela i podszedłem bliżej.

Kotia podskoczył w miejscu i popatrzył na mnie z tak intensywnym pragnieniem rozpoznania mnie, że zrobiło mi się nieswojo.

– To ja – oznajmiłem, wrzucając pustą butelkę do kosza. – Kirył Maksimow. Twój stary… ee… kumpel.

– Nie poznałem – powiedział ze smutkiem Kotia. Wyjął z kieszeni pomięte kartki, wydrukowane na drukarce. Uważnie przebiegł wzrokiem, westchnął i podał mi. – Wszystko się zgadza. Będziemy na „ty”?