Выбрать главу

Nie przeszkadzałem mu, spokojnie nalałem do kubeczków kupiony wczoraj koniak, pokroiłem ser i kiełbasę. Zrobiło mi się lżej na duszy. Wprawdzie przyjaciel mnie zapomniał, ale nasze stosunki nie uległy zmianie; pewnie dlatego, że ja wiedziałem, jak z nim rozmawiać, jakie słowa dobierać, jak się zachowywać.

– Coś tu nie pasuje. – Kotia odłożył książki i popatrzył na mnie w zadumie. Bez szczególnego entuzjazmu wziął koniak i mruknął: – Wyłącznie dla odprężenia.

– Co nie pasuje? – spytałem, gdy wypiliśmy.

– Wszystko nie pasuje. No popatrz, co my tu mamy? Jesteś zwykłym moskiewskim chłopakiem. Zajmujesz się jakimiś bzdetami, mieszkasz w kawalerce, którą kupili ci rodzice, nie masz żony ani dzieci. Szczególnych talentów nie zauważono. Zgadza się?

– Zgadza.

– W twoim mieszkaniu pojawiła się obca baba, wszystkie twoje dokumenty zniknęły, zapomnieli cię przyjaciele i rodzina. Podejrzewasz, że to sprawa jakichś bandytów i próbujesz przesłuchać łajdaczkę, która odebrała ci lokum. Łajdaczka niespodziewanie popełnia samobójstwo. Zostajesz aresztowany, ale zapominalstwo postępuje i gliny puszczają cię wolno.

– Faktycznie, bez sensu – przyznałem.

– Nie! – Kotia uniósł rękę. – Nie masz racji. To akurat układa się w logiczny ciąg. Jakaś siła usuwa cię z rzeczywistości. Co to za siła – kosmici, masoni czy Pan Bóg – to na razie nieważne. Potem ktoś do ciebie dzwoni i doprowadza do opuszczonej wieży. W środku jest mieszkanie, które przez jedną noc samo podnosi swój standard. Poza tym, w wieży jest pięcioro drzwi, a jedne z nich – na razie tylko jedne – prowadzą do obcego świata. Prócz tego, ktoś ci niedwuznacznie sugeruje, że masz pełnić funkcję celnika. Rozumiesz, co tu nie pasuje?

– Nie, nie rozumiem! Przecież cały czas działa ta sama „jakaś siła”!

Kotia westchnął i nalał jeszcze po jednym.

– Tępoto… Weź dowolnego… no dobrze, nie dowolnego, żonaci faceci mają swoje racje… Weź jakiegoś kawalera, wszystko jedno, czy to dozorca, student, czy pracownik wielkiej firmy, i zaproponuj mu nową pracę: stanowisko celnika między dwoma światami.

– Brzmi interesująco – przyznałem.

– Ja bym się zgodził. – Okulary Kotii błysnęły od gwałtownego ruchu głowy, ale wyglądało to tak, jakby zapłonęły mu oczy. – Każdy by się zgodził! Ty też!

– No wiesz… – Popatrzyłem w okno. Nad tajemniczym miastem Kimgimem padał śnieg. Tam już zapadł zmrok. Tam było cicho, czysto i tajemniczo. A w drugim, moskiewskim oknie mżył deszcz. Ziemia rozmiękła, ulicą przejechała, plując czarnym dymem, wielka ciężarówka. Niespodziewanie powiedziałem: – Tak, zgodziłbym się.

– No widzisz. – Kotia pokiwał głową. – A teraz pomyśl, po co te komplikacje? Mieszkanie, dokumenty, skleroza przyjaciół, stuknięta samobójczyni? Dlaczego nie przyszli i po prostu nie zaproponowali ci tej pracy? To mnie właśnie dziwi, Kirył.

– Próbujesz zrozumieć logikę… – Zdławiłem słowo „kosmitów” i dokończyłem: – Nie wiadomo kogo. A może oni wcale nie mają logiki?

– Logika jest zawsze! – powiedział surowo Kotia. – A jeśli jej nie ma, to znaczy, że nie rozumiemy tego, co się dzieje. I to mnie niepokoi. Poza tym…

Wziął jedną książkę, otworzył na początku, przesunął palcem po stronie i zapytał:

– Co to jest asafetyda?

– Wschodnia przyprawa – odparłem, nie podejrzewając podstępu. – Wchodzi w skład curry.

– Wierzę – przyznał Kotia i otworzył książkę w innym miejscu. – A co to jest… e… żakard?

– Tkanina. Bawełniana.

– A czym się różni od zwykłej tkaniny?

– No… Jest taka… biała albo beżowa, a na niej taki jednobarwny wzór. Pastuszkowie, baranki, drzewka…

Zamilkłem.

– Dotarło? – spytał Kotia. – Kiedy wspomniałeś o tilbury, od razu zacząłem coś podejrzewać. A może pracowałeś jako kucharz w kombinacie tkackim?

Pokręciłem głową.

Najbardziej przykre było to, że zupełnie nie czułem w sobie żadnej nowej wiedzy! Jakie przyprawy? Znam dwie: pieprz i sól! A tkaniny? Naturalne albo sztuczne. Sztucznych lepiej nie nosić, zwłaszcza skarpetek.

Ale gdy Kotia zadał mi pytanie, odpowiedź wyskoczyła sama. Oczyma wyobraźni zobaczyłem asafetydę (nawet poczułem jej ostry, czosnkowy zapach) i wielki kupon żakardu z pastoralnymi scenkami.

– Widocznie ta wiedza należy ci się razem ze stanowiskiem – zastanawiał się na głos Kotia. – Gdybyś miał inny zawód… Och!

Nerwy miałem w strzępach, ale stukanie do drzwi wcale mnie nie przestraszyło – po prostu wstałem i ruszyłem na dół. Za to Kotia strasznie się zdenerwował.

– Zaczekaj! Wyjrzyj chociaż przez wizjer! – zawołał Kotia, biegnąc za mną.

– Jaki wizjer?

– To niedopatrzenie, powinien być wizjer! – Kotia najwyraźniej spanikował. – Do których drzwi stukają? Do których?

– Do naszych! Moskiewskich!

– Spytaj: „kto tam?”.

Ale ja nie pytałem. Po prostu otworzyłem.

Nieco z boku, zjechawszy z jezdni na rozmiękłe pobocze, zaparkowano duże granatowe audi allroad. A tuż przed drzwiami stały trzy osoby: mężczyzna pod pięćdziesiątkę ubrany w drogie, nieco staromodne palto z kaszmiru i tak błyszczące buty, jakby go tu przynieśli z samochodu. Od razu widać, że to „człowiek na stanowisku”. Obok stała dziewczyna, mniej więcej dwudziestoletnia, w futerku z norek, modnie ubrana, ładna, ale z tak pogardliwym wyrazem twarzy, jakby kazano jej grzebać w śmietniku. Za nimi majaczył potężny chłop z ponurą twarzą. Brakowało mu tyko plakatu: „Jestem wypasionym ochroniarzem”. Ku mojemu zdumieniu, ochroniarz patrzył na mnie nie ze zwykłą zawodową podejrzliwością, lecz z przestrachem, a jednocześnie wyzywająco. Zupełnie, jakbym niedawno bezkarnie strzelił go w twarz, a potem poklepał po ramieniu i powiedział z aprobatą: „Dobry chłopiec!”.

Zdumiewające uczucie – mieć świadomość, że ktoś się ciebie boi.

– Dobry wieczór – rzekł mężczyzna władczym głosem. Stałem się czujny, przypomniałem sobie głos w telefonie… Nie, chyba jednak nie on. Jedyną wspólną cechą tych głosów była pewność siebie. – Możemy wejść?

– Proszę. – Odsunąłem się, robiąc przejście.

Mężczyzna i dziewczyna weszli. Ochroniarz został na zewnątrz.

– Tak jak się umawialiśmy, Witia – rzucił mu mężczyzna i zamknął drzwi.

Zapadła niezręczna cisza. Dziewczyna strzepywała z futerka krople wody. Chyba nie była przyzwyczajona do wysokich obcasów, bo stała jakoś tak niepewnie, niestabilnie. Mężczyzna rozejrzał się, uśmiechnął do mnie, skinął głową zastygłemu na schodach Kotii. Kotia szybko zdjął i ścisnął w ręku okulary.

– Państwo do mnie? – zapytałem.

Brwi mężczyzny uniosły się.

– Nie. Chcielibyśmy przejść.

– Do Kimgimu? – spytał Kotia głosem ochrypłym ze zdenerwowania.

– A co, pojawiły się inne możliwości? – zainteresował się mężczyzna.

– Nie – odparłem.

– W takim razie do Kimgimu.

– Trzeba było jechać na Siemionowską – powiedziała półgłosem dziewczyna.

– I spędzić godzinę w korkach? Tak będzie szybciej – uciął mężczyzna. – Możemy przejść? Nie mamy ze sobą żadnych towarów.

Powinienem był poprosić o wyjaśnienia. Nie, nie prosić – żądać. Ale coś mnie powstrzymało. Może wrażenie, że żądać wyjaśnień od tego człowieka to tak, jakby pytać, ile cylindrów ma silnik jego samochodu. On nie wie, on używa.

A może powstrzymało mnie spojrzenie dziewczyny, rozdrażnione i proszące jednocześnie. Jakby strasznie się bała niepotrzebnej zwłoki i dlatego się złościła. I na mnie, i na mężczyznę.