Выбрать главу

– To co, pójdziesz? – ożywił się Kotia. – I po co mi mącisz w głowie?! A właśnie, tu jest to samo! Żadnych znaków producenta, ani na naczyniach, ani na kuchence. Tak sobie myślę, że to wszystko stworzyły mechanizmy wieży, jako idealne odbicie konkretnych rzeczy. Swego rodzaju platonowskie idealne przedmioty.

– Jakie mechanizmy? – zapytałem, nalewając wrzątku do szklanki i wrzucając torebkę herbaty ekspresowej. – Jakie idealne przedmioty? Ten krzywy czajnik miałby być idealnym czajnikiem?

– Od razu widać, że nie interesujesz się filozofią. – Kotia też zrobił sobie herbatę. – Przy okazji, biała róża to pradawny symbol filozoficzno-magiczny. Zresztą podobnie jak wieża! Od czasów wieży Babel…

– Kotia – westchnąłem. – To nie jest symbol. Siedzimy w niej. I herbaty też nie pijemy z symboli.

– Cały świat składa się z symboli, a nasze życie tym bardziej! – wykrzyknął gorąco Kotia. – Miłość mężczyzny i kobiety również jest głęboko symboliczna. Myślę, kiedy ta dama zostawiła nam list…

– Kotia! – wykrzyknąłem. Wreszcie mnie olśniło. – Dama?

Kotia uciekł oczami w bok, ale twardo powtórzył:

– Dama!

Po raz pierwszy widziałem, jak to jest, kiedy mój przyjaciel się zakochuje. Więc to tak! Przelotne spojrzenie, piękna figura – i Kotia ugotowany! A przecież nawet nie zdążył obejrzeć porządnie jej twarzy!

Dziewczyna faktycznie ładna, ale…

– Kirył, jeśli nie masz nic przeciwko temu, to poszedłbym z tobą – powiedział twardo Kotia.

– Zmarzniesz. Tam śnieg wali, a ty masz pantofle na cienkiej podeszwie i kurtkę z rybiego futerka.

– O, ona tylko wydaje się cienka, a tak naprawdę jest bardzo ciepła.

Wzruszyłem ramionami.

– Ależ proszę cię bardzo. Co ja jestem, twoja matka, żeby ci szalik na szyi wiązać? Jesteś dużym chłopcem, sam się będziesz leczył z zapalenia płuc.

– Pójdę z tobą – powiedział z uporem Kotia.

***

W zaułku było ciemno. Taka zimowa ciemność, gdy nie widać nieba, ale rodzący się w nim biały śnieg niczym siatka współrzędnych kreśli powietrze, a od ziemi płynie słabe białe światło. Z trudem dało się dojrzeć zarysy ścian i ciemny kontur wieży. Nie wiedzieć czemu, na wieży śnieg nie osiadał.

– Jeden mały krok otwiera cały wielki świat – oznajmił nagle Kotia.

– Co? – Wzdrygnąłem się. – Ze co?

– No… po raz pierwszy stanęliśmy na ziemi innego świata, trzeba coś powiedzieć. – Pod moim spojrzeniem Kotia zaczął się wahać. – Coś mądrego.

– Po raz pierwszy? Ludzie tu łażą bez przerwy, tam i z powrotem! Przecież już tu wchodziliśmy godzinę temu, kiedy oglądaliśmy wieżę.

– Tamto się nie liczy. Idziemy?

Stwierdziłem, że nie ma sensu walczyć z romantycznymi porywami Kotii, i ruszyłem przed siebie. Tam, skąd przyjeżdżał listonosz i dokąd, najprawdopodobniej, odjechał powóz z nieznajomą damą i jej towarzyszem. Przez ostatnią godzinę napadało sporo śniegu, ale mimo to ślady powozu były widoczne, staraliśmy się ich trzymać.

– Ech… – westchnął Kotia za moimi plecami. – Trzeba było zabrać jakieś przyrządy. Termometr, barometr… Jaka jest różnica temperatur między naszym światem i tym? Dlaczego nie ma zmiany ciśnienia? Dobrze by było wziąć śnieg do analizy. Sprawdzić, czy działa tu radio…

– Mam radio w telefonie – pochwaliłem się.

– O!

– Tylko, żeby odbierało, trzeba włożyć słuchawki, a słuchawek nie mam.

– Komórka! – zawołał Kotia. – Zaraz. – Wyciągnął telefon z kieszeni i powiedział oburzony: – Cholera… sieć jest niedostępna.

– Dobra, nie gadajmy tyle na mrozie, bo sobie gardła przeziębimy.

Myślicie, że Kotia się uspokoił? Gdzie tam! Cały czas gadał, omawiał architekturę zabudowań – chociaż co tu można było dojrzeć w ciemnościach. Wysuwał i obalał hipotezy o świecie Kimgimu – na przykład, że ten świat może być znacznie bardziej rozwinięty niż nasz, a transportu konnego używa się tu z powodów ekologicznych i zamiłowania do staromodnych przedmiotów.

Słuchałem go jednym uchem. Szedłem, depcząc puszysty śnieg. Są ludzie, którzy w niezrozumiałych sytuacjach zamykają się w sobie i czekają na rozwój wydarzeń. A są tacy, którzy zaczynają paplać jak najęci i strzelać fajerwerkami pomysłów. Do tej pory sądziłem, że należę do tych drugich, ale przy Kotii, chcąc nie chcąc, stałem się milczkiem.

Znacznie bardziej niepokoiło mnie, co zrobimy, gdy rzeczywiście znajdziemy człowieka z białą różą. Jakie pytania mu zadamy. I jakie odpowiedzi otrzymamy.

Ulica skończyła się w samą porę. Kotia, który szedł za mną, najpierw przestał trajkotać, potem zaczął ciężko dyszeć, potem powiedział, że idę jak czołg i nie mam litości dla pracownika umysłowego, który nie przywykł do przecierania zaśnieżonych szlaków. Zdaje się, że gotów był się poddać i zawrócić. I. wtedy przed nami zamajaczyło słabe światło. Odruchowo przyśpieszyliśmy kroku i kilka minut później wyszliśmy na otwartą przestrzeń. Nawet śnieg jakby mniej padał.

– Zabiję się deską! – zawołał Kotia. – Gdzie my jesteśmy?

Absolutnie solidaryzowałem się z nim w tych odczuciach.

Z jakiegoś powodu wydawało mi się, że zaułek znajduje się blisko centrum miasta. Że wystarczy z niego wyjść, a znajdziemy się w sercu tętniącej życiem metropolii. Że zobaczymy jakieś krzywe uliczki, tulące się do siebie dwu-, trzypiętrowe kamienice, placyki z fontannami, małe sklepiki z towarem nieznanego pochodzenia i przeznaczenia – a my znaleźliśmy się nad morzem! Wyszliśmy na długie, zaśnieżone nabrzeże, pod którym na kamienisty brzeg wbiegały zimne szare fale. Z jednej strony było morze a z drugiej monotonne budynki z czerwonej cegły, z przysypanymi śniegiem żelaznymi dachami, bez żadnego światełka w oknach, przerzedzone biegnącymi od brzegu uliczkami. Padający śnieg nie pozwalał zobaczyć, jak daleko ciągną się te budynki. Ale na kilometr w obie strony od nas na pewno.

Od strony morza biegła dość wysoka, sięgająca mi do piersi kamienna balustrada, na której stały pyzate słupy zwieńczone wielkimi mlecznobiałymi kulami, płonącymi słabym, mżącym światłem. Latarnie były rozmieszczone rzadko, ale dzięki śniegowi całe nabrzeże wyglądało na jasno oświetlone.

– Zdaje się, że to nie jest światło elektryczne – oznajmił Kotia tonem badacza-odkrywcy. – Popatrz no, a co tam jest?

Podeszliśmy do oblodzonej, mokrej od bryzgów balustrady. W dali, na morzu, rzeczywiście powoli sunęły ogniki – cały gwiazdozbiór, płynący za śnieżną zasłoną.

– Statek? – zasugerowałem.

– Aha.

– Przypomina Petersburg – rzekł Kotia. – Nie, nie Petersburg. Jurmałę.

– Chcesz przez to powiedzieć…

– Nie chcę. – Kotia się zjeżył. – Jakieś to wszystko obce. Nie boisz się, Kirył?

Zastanowiłem się i pokręciłem głową. Nie, nie bałem się. Byłem zaciekawiony, czujny, ale się nie bałem.

– Widzisz ślady powozu? – zapytałem.

– Widzę.

– To chodźmy za nimi. W końcu to powóz, a nie samochód, nie mogli daleko pojechać. A może zmarzłeś?

– Ja? – oburzył się Kotia. – Raczej się spociłem! Przecież mówiłem, że mam ciepłą kurtkę!

– To chodźmy. Nie, zaczekaj!

Przeszedłem się wzdłuż balustrady, rozgarniając śnieg i próbując znaleźć w nim kamień, gałązkę… cokolwiek. Nie miałem ochoty przechodzić przez balustradę na brzeg. W końcu znalazłem kamień wielkości pięści, otarłem ze śniegu i uroczyście ustawiłem na balustradzie.

– Zaznaczasz miejsce? – domyślił się Kotia. – Słusznie. Jeszcze byśmy zabłądzili.