Выбрать главу

Szczerze mówiąc, trochę zazdrościłem przyjacielowi. Kotia zachowywał się… no, prawidłowo. Badał nowy świat. Heroicznie znosił niewygody wyprawy. Chciał jak najszybciej zadać wszystkie pytania i otrzymać wszystkie odpowiedzi. A przecież wyraźnie się bał.

A ja czułem jakąś niezrozumiałą pewność siebie, która zabijała ducha przygody. Można powiedzieć, że Kotia zachowywał się jak dziewiętnastowieczny myśliwy, wyruszający do Afryki na polowanie na lwy. A ja jak współczesny turysta, jadący dżipem na safari.

A może tak właśnie trzeba?

Może nie ma tu żadnych lwów?

Szliśmy nabrzeżem. Tutaj wiatr dmuchał śniegiem w stronę morza. Po lewej ręce ciągnęły się domy, po prawej balustrada z latarniami i znikające w dali światła statku. Kotia chował dłonie pod pachami, ja też żałowałem, że nie mam rękawiczek. Znowu zaczął sypać śnieg.

A potem zobaczyliśmy przez zamieć budynek na brzegu. Tutaj nabrzeże skręcało łukiem ku morzu i na powstałym placyku stał piętrowy dom. Również z cegły, ale żywy – z ciepłym światłem w zasłoniętych oknach, z dymkiem z komina, z usuniętym sprzed wejścia śniegiem. Tak domy rysują dzieci kochane przez rodziców. Takie domy można spotkać w zamożnej Europie.

U nas jakoś się nie przyjęły.

– Ale z nas idioci – powiedział nagle Kotia, zatrzymując się. – O rany, ale z nas idioci!

No proszę, niby w okularach, ale pierwszy zobaczył szyld nad szerokimi, dwuskrzydłowymi drzwiami.

BIAŁA RÓŻA

– I skąd nam przyszło do głowy, że trzeba szukać białej róży? W zimie?! – Kotia prychnął oburzony. – To pensjonat. Albo restauracja. Restauracja byłaby nawet lepsza. Idziemy?

– Zaczekaj. – Chwyciłem go za ramię. – Zaczekaj!

Kotia zatrzymał się posłusznie.

Obejrzałem budynek. Co mnie zaniepokoiło? W środku powinno być ciepło. W środku pewnie faktycznie nam czegoś naleją, jeśli poprosimy. I odpowiedzą na pytania.

– Ja pójdę pierwszy – powiedziałem nieznoszącym sprzeciwu tonem, patrząc na Kotię. – Jasne? A ty lepiej tu zaczekaj.

– Niech zgadnę – odezwał się Kotia. – Pewnie służyłeś w desancie. Albo może masz czerwony pas w karate?

– Nie.

– W takim razie nie strugaj bohatera!

– Dobra – nie spierałem się. – Tylko idź za mną. Proszę.

To „proszę” zadziałało. Kotia skinął głową.

Podszedłem do drzwi. Piękne klamki – z brązu, starodawne, w kształcie szponiastych ptasich łap. Czemu zwlekam, przecież tu wszystko jest stare?! Czyżbym zaczął się jednak bać?

Położyłem dłoń na zimnym metalu i pociągnąłem drzwi do siebie. Otworzyły się lekko, łagodnie.

– Co tam? – zapytał Kotia zza ramienia.

„Tam” był niewielki pokój w rodzaju przedpokoju czy szatni. Wieszaki na ścianach, ale wszystkie puste. Dwoje drzwi. Wielki fotel obity wytartym czerwonym aksamitem. Nikogo nie było, i to wydało mi się nieprawidłowe. Ze ścian sterczało kilka lamp z kolorowymi abażurami. Zdaje się, że to były gazowe lampy, bo światło drżało, jakby kołysał się płomień.

Weszliśmy.

– Stylowo – rzekł Kotia. – I pusto. Ale za to ciepło!

Pchnąłem drzwi. Za nimi było to, co spodziewałem się zobaczyć: wielka sala. Sufit na wysokości czterech, a może nawet pięciu metrów, ze zgaszonym kryształowym żyrandolem pośrodku; wszędzie solidne, ciężkie meble – fotele, stoliki, szafy, kredensy. Ściany obite beżowymi gobelinami. Wielki kominek, w którym palił się ogień, z marmurową półeczką i ustawionymi na niej cacuszkami ze szkła i porcelany. Szerokie schody na pierwsze piętro. W rogu sali znajdował się masywny bar – żadnych metalowych uchwytów na kieliszki, żadnych niklowanych kranów, wyłącznie matowe, czarne drewno. Za barem, pod ścianą płytkie szafki z kolorowymi butelkami, dalej, w głębi, uchylone drzwi. Na podłodze leżał jasnobrązowy dywanik ze startym rysunkiem rozrzuconych bezładnie ciemnych plam.

– Jaki dziwny wzór – powiedział Kotia, spoglądając pod nogi. I spojrzał na mnie błagalnie: – Tak?

– To krew – odparłem i obejrzałem się.

W szatni stał człowiek. Widocznie wyszedł drugimi drzwiami, gdy weszliśmy w głąb budynku. Zupełnie nie spodobało mi się jego ubranie – czarny sweter i spodnie, wszystko przylegające, śliskie nawet z wyglądu, nie ma za co złapać. Strój do walki, a nie do picia drinków przy kominku. Nie spodobała mi się czarna kominiarka na jego głowie, z dziurami na oczy. Jego oczy też mi się nie spodobały – zimne, bezlitosne. I bardzo nie spodobała mi się ciężka, krótka pałka w jego ręku.

Krótko mówiąc, ten człowiek nie spodobał mi się zupełnie!

I to, jak ostrożnie podchodził, trzymając pałkę nieco odsuniętą, nie spodobało mi się również.

– Kirył… niepotrzebnie tu weszliśmy – powiedział Kotia drżącym głosem, zerkając za moje plecy.

Spojrzałem tam, gdzie on – za barem był jeszcze jeden mężczyzna w czarnym stroju, może schował się pod barem, a może wyszedł z tamtych drzwi. Muszę przyznać, że absolutnie nie wyglądał na serdecznego barmana, który marzy o tym, żeby podać nam drinka. Na początek musiałby odłożyć pałkę i nóż z szerokim ostrzem w kształcie liścia.

Dwóch innych w czerni wyszło z niepozornych drzwi w głębi sali. Oni również mieli pałki i noże.

Nie wyglądało na to, że chcą nas wziąć żywcem. Najwyraźniej byliśmy dla nich irytującą przeszkodą, którą należało usunąć w sposób maksymalnie prosty i pewny.

Mężczyzna za barem odsunął rękę z nożem.

Mężczyzna z szatni przestąpił próg i teraz stał w odległości dwóch metrów od nas.

– Kirył… – zaczął Kotia.

Nie słuchałem go. Człowiek uzurpujący sobie miejsce barmana zrobił szybki wymach ręką. A ja jednocześnie wyciągnąłem rękę w kierunku noża i uderzyłem Kotię nogą pod kolana – Kotia padł na podłogę.

Tak naprawdę zrobienie czegoś takiego jest niemożliwe, no, chyba że od dziecka pobierałeś nauki w jakimś tam klasztorze Shaolin. Ale teraz nie zastanawiałem się nad takimi drobiazgami.

Przechwyciłem nóż w locie – nie zatrzymałem, a jedynie musnąłem rękojeść, zmieniając jego trajektorię, i nóż wszedł w pierś człowieka, który zamykał nam drogę ucieczki – weszło całe szerokie ostrze, z czarnej tkaniny sterczał tylko krótki ogonek, nieprzypominający rękojeści. Człowiek zacharczał i padł na kolana.

Tym razem nie mogłem już powiedzieć, że nie było w tym mojej winy.

Człowiek, który rzucił nożem, przeskoczył przez bar – bardzo widowiskowo, opierając się tylko na lewej ręce, a prawą robiąc zamach pałką. Pałka leciała, celując prosto w moją głowę. Przykucnąłem i wycelowałem otwartą dłonią w pierś napastnika. Zabójca jakby się złamał – odrzuciło go do tyłu, upuścił pałkę i bezradnie zaczął drapać pierś rękami. Uderzyłem znowu, i znowu nie pięścią, lecz rozczapierzonymi palcami od dołu w podbródek. I nie usłyszałem, lecz wyczułem chrzęst kręgów szyjnych, gdy jego głowę odrzuciło w tył.

Ci, którzy jeszcze żyli, zatrzymali się. Nie okazywali strachu, chociaż ja osobiście na widok nieuzbrojonego człowieka, który zabił dwóch napastników, jeszcze trzy dni temu narobiłbym w spodnie. Wyglądali raczej na skonsternowanych.

– Funkcyjni? – zapytał niespodziewanie jeden z nich.

– Nie. To niemożliwe – odparł drugi.

Wyglądali jak „czarne charaktery” z kreskówek. Poza tym, jeden trzymał pałkę w prawej ręce, drugi w lewej, przez co sprawiali wrażenie lustrzanego odbicia.

– Kirył, zabiłeś ich! – zawołał nagle Kotia, który leżał na plecach i próbował wstać. Na jego twarzy było jeszcze większe przerażenie niż wtedy, gdy zobaczył ludzi którzy chcą zabić nas. – Zabiłeś ich!

Mańkut niespodziewanie kopnął stojące przed nim krzesło – z taką siłą, że mebel poleciał w stronę mojej głowy. I obaj jednocześnie rzucili się do ataku.