Выбрать главу

Ostrożnie przycisnąłem palce do tętnicy… i wyczułem słaby powolny puls.

– On żyje – powiedziałem ze zdumieniem.

– Że co? – Kotia nadal stał w drzwiach. – Przecież stracił chyba całą krew!

– Chłopak żyje. – Wstałem. – Dużo małych ran, ale w sumie nic poważnego. Rozwiąż go i połóż na kanapie.

Podszedłem do kobiety. Ten sam obrazek – niegłębokie nacięcia, krwiaki. Straciła dużo krwi, miałem wrażenie, że dywan pod moimi nogami aż chlupie, ale żyła.

– Co za kretyn zawiązywał węzły – klął Kotia, zdejmując sznur z chłopaka. – Samo się rozwiązuje.

– Byli nie tylko głupi, ale i cnotliwi – powiedziałem, wskazując kobietę. – Nawet nie zdjęli z niej ubrania.

Rzecz jasna w kwestii tortur jestem profanem, ale wydaje mi się, że skoro już ma się zamiar kogoś dręczyć i ciąć nożem, to lepiej najpierw go rozebrać. Po pierwsze, widać efekty pracy, po drugie, nagi człowiek od razu czuje się wystraszony i poniżony. A ci tylko z chłopaka zdjęli koszulę, kobiety już nie rozebrali.

U staruszki – miała co najmniej sześćdziesiąt lat – też dało się wyczuć puls. Zdaje się, że z całej trójki ona była najbardziej intrygująca. Jeśli chłopak był typowym nastolatkiem, który mógłby reklamować środek na pryszcze, a kobieta wyglądała na zwykłą czterdziestoletnią gospodynię domową, to staruszka mogła być aktorką. Nie chodzi mi o wygląd, lecz o rzadki typ kobiet charyzmatycznych, które z biegiem lat tracą zewnętrzną atrakcyjność na rzecz wewnętrznej siły. Stara, ale silna, z pomarszczoną, ale ciekawą twarzą, siwymi, gęstymi i ładnie ułożonymi włosami. W Rosji takie kobiety są rzadkością – Rosjanki na starość przemieniają się zwykle w zahukane albo swarliwe baby. Na Zachodzie również nieczęsto się takie spotyka – tam kobiety zwykle stają się dziarskimi turystkami w szortach i z aparatami fotograficznymi na szyi.

Odsunąłem się od fotela.

Staruszkę torturowali najmniej – kilka siniaków, jakby z rozmachu, ale nieumiejętnie bili po twarzy, kilka nacięć na szyi – chyba tylko straszyli, przyciskając nóż do gardła. Piękna suknia z jedwabiu w kolorze morza nawet nie była ubrudzona.

– Dziwne – oznajmił niespodziewanie Kotia. – Jak w tym dowcipie…

– W którym?

– No, gdy babka wynajęła narkomanów do zarżnięcia świni, a ci wychodzą z komórki i mówią: „Zarżnąć nie zarżnęliśmy, ale pokłuliśmy!”.

– Przynieś tu jakieś ciało – poprosiłem.

– Słucham? – Kotia drgnął.

– Przyciągnij ciało. Co, taki problem? – zapytałem. – Nie chcę zostawiać tych tutaj. Albo ja pójdę, a ty z nimi posiedzisz?

Kotia przełknął ślinę. Popatrzył na trzy nieruchome ciała, na wszechobecną krew… i wyszedł do dużej sali.

Kończyłem rozwiązywać staruszkę (znowu te same liczne, ale nieumiejętne węzły), Kotia dość raźnie wciągnął do palarni trupa za nogi – to chyba był ten, któremu skręciłem kark.

– Dziękuję – powiedziałem.

Zostawiłem nieprzytomną babkę, pochyliłem się nad trupem, ściągnąłem mu z głowy kominiarkę.

Nic szczególnego, jeśli nie liczyć faktu, że był to zabity przeze mnie człowiek. Europejczyk, dwadzieścia pięć, może trzydzieści lat. Twarz toporna, żadnych znaków szczególnych. Na szyi, w miejscu uderzenia, krwiak. Pulsu rzecz jasna nie było. Uniosłem mu powieki, zajrzałem w źrenice i wstałem.

– Martwy – oznajmiłem. – A już myślałem, że tu wszyscy…

Staruszka w fotelu jęknęła i się poruszyła. Odwróciliśmy się w jej stronę w samą porę: właśnie otworzyła oczy.

– Jesteśmy przyjaciółmi! – powiedziałem szybko. – Proszę się nie niepokoić.

Staruszka popatrzyła na mnie, potem na Kotię, potem znowu na mnie. Zatrzymała spojrzenie, jakby widziała coś, co mnie było niedostępne.

– Skąd się tu wziąłeś, mistrzu? – powiedziała ochryple. – Już myślałam, że z nami koniec.

Ciężko uniosła się w fotelu i odwróciła.

– Żyją – uspokoiłem ją. – Są nieprzytomni, ale żyją.

Staruszka opadła na fotel. Skinęła mi głową z wdzięcznością. A ja nagle zrozumiałem, co jest w niej takiego niezwykłego. Zazwyczaj na starość ludzie albo się kurczą, albo tyją, a ta babcia, przy wszystkich swoich zmarszczkach, zdołała zachować normalną, niemal sportową figurę. I jej obecna słabość była spowodowana torturami, a nie wiekiem.

– Dziękuję, sąsiedzie – powiedziała babka i podała mi rękę. Po chwili wahania uścisnąłem jej dłoń – wyraźnie nie spodziewała się pocałunków. Uścisk miała mocny.

– Nie ma za co – mruknąłem, z trudem powstrzymując się, żeby nie dodać: „Na moim miejscu każdy by tak postąpił…”.

– Biała – powiedziała babka.

– Słucham?

– Biała, Róża Dawidowna. Właścicielka hotelu.

Kotia gwizdnął i zachichotał nerwowo.

– Maksimow, Kirył Daniłowicz – przedstawiłem się. – A to Konstanty Czagin… Jakie masz imię odojcowskie?

– Igoriewicz – odpowiedział cierpko. – Mógłbyś zapamiętać.

– Bardzo mi miło. – Róża Biała skinęła głowa. Zerknęła na nieruchome ciała, ze współczuciem, ale bez cienia wątpliwości na twarzy pokręciła głową. – Głupcy…

– Kim oni są? – zapytałem.

– Nie wiem, Kiryle Daniłowiczu. Nie wiem. Zobaczyli hotel i zdołali do niego wejść, czyli nie są pozbawieni pewnych zdolności. Ale nie należą do nas.

Ja i Kotia popatrzyliśmy na siebie.

– A czego chcieli?

– Zdaje mi się, że sami nie bardzo wiedzieli – prychnęła Róża Dawidowna. – Szukali mojego gościa, ale teraz nie mam gości. Już dawno po sezonie, przecież widać. Kotia, chłopcze, przyniósłbyś wody, język mi przysechł do gardła. Tylko nie z kranu, w kuchni jest biały emaliowany zbiornik z wodą pitną. Nalej pełną karafkę.

Kotia posłusznie wybiegł z palarni.

– Jaki grzeczny młody człowiek. – Róża skinęła z aprobatą głową. – Przyjemnie, że ma pan jeszcze przyjaciół wśród ludzi.

– A nie powinienem?

– Czyż nie zapomnieli pana wszyscy krewni i bliscy? – odpowiedziała pytaniem Róża. – Już taki nasz los…

Z sali dobiegł huk przewróconego krzesła i krzyk. Róża Dawidowna uniosła się w fotelu.

– Zabiłeś wszystkich?

– A ilu ich było? – spytałem, już wiedząc, że odpowiedź na pewno nie będzie brzmiała „czterech”.

– Siedmiu? A może sześciu? Nie, chyba jednak…

Nie czekając, aż staruszka ustali liczbę, złapałem pałkę, którą tu przyniosłem, i skoczyłem do drzwi.

Musieli zejść z pierwszego piętra. Jeden trzymał Kotię za włosy, odchylając mu głowę i przystawiając nóż do gardła; w rękach Kotii tkwił duży szklany dzban z wodą. Jeszcze dwóch w czerni, również z nożami w rękach, ostrożnie skradało się do palarni…

Moje pojawienie się wyraźnie ich nie ucieszyło. Wszyscy znieruchomieli.

– Puśćcie go – zażądałem.

Ten, który trzymał Kotię, zrobił jednoznaczny ruch nożem przy gardle jeńca.

– Nie rusz go! – Jeden z czarnych nagle ściągnął kominiarkę z głowy. Ku mojemu zdumieniu okazało się, że to jest dziewczyna: dwudziestoletnia, krótko ostrzyżona, z lekko skośnymi oczami i smagłą twarzą. Nie czysta Azjatka, ale ze sporą domieszką wschodniej krwi. – Kim jesteś?

– Nieważne – odparłem szybko. – Puśćcie mojego przyjaciela!

Dziewczyna się wahała. Najwyraźniej nie widzieli i nie słyszeli niedawnej walki, ale jej rezultaty mówiły same za siebie.

– Jeśli go wypuścimy, czy pozwolisz nam odejść?

Kotia patrzył na mnie błagalnie. Pracownik brukowców miał dziś aż nadto przygód.

Szczerze mówiąc, nie wątpiłem, że mógłbym zabić również tę trójkę. I byłem prawie pewien, że Kotii nic się nie stanie.