…Podnoszę rękę – tak szybko, że nie zdążą zareagować – rzucam pałkę i ona leci, niczym pocisk miotający i wali w głowę tego czarnego, który trzyma Kotię. Ten pada na plecy – martwy albo ogłuszony – a ja już skaczę do przodu, robię uniki przed rzuconymi we mnie nożami – stalowe błyskawice bezradnie tną powietrze – i skręcam kark temu w masce (znów ten wilgotny chrzęst), dziewczynę kopię w brzuch, potem uderzam w kark; pada nieprzytomna, ale potem jeszcze będzie można ją przesłuchać.
Jeśli oczywiście ta niezrozumiała siła, która pomaga mi się rozprawić z uzbrojonymi wrogami, pozostawi kogokolwiek przy życiu.
– Puśćcie go i odejdźcie – mówię.
– On kłamie – mówi szybko ten, który trzyma Kotię. Sądząc po głosie, to młody chłopak i teraz na granicy histerii. – Zabije nas! Policyjny funkcyjny nie wypuści.
– To celnik, idioto! – krzyczy dziewczyna. – Wychodzimy! Puszczamy twojego przyjaciela i wychodzimy!
Rozłożyła dłoń, nóż upadł na podłogę. Po chwili wahania jej kolega również puścił nóż. Zaczęli się cofać w stronę drzwi.
Chłopak trzymający Kotię niechętnie zabrał rękę z nożem i lekko pchnął jeńca. Kotia, śmiesznie przebierając nogami, podbiegł do mnie, nie wypuszczając z rąk karafki z wodą. Zrobiłem krok do przodu, osłaniając Kotię i poleciłem mu:
– Zanieś wodę Róży Dawidownie.
Nic tak nie chroni przed paniką jak proste czynności – Kotia skinął głową i pobiegł do palarni.
Ocalała trójka napastników zrejterowała. Pierwsza wyszła dziewczyna, za nią jej towarzysz, a jako ostatni ten, który trzymał Kotię.
I wtedy zrobiłem głupstwo. Dosłownie na sekundę odwróciłem głowę, żeby zobaczyć, co się dzieje w palarni. Nic szczególnego się tam nie działo: staruszka stała i piła chciwie prosto z karafki, Kotia lękliwie zerkał na drzwi.
A moje lewe ramię przeszył ostry ból. Odwróciłem się szybko i zdołałem zobaczyć ostatniego napastnika, który już miał zanurkować w drzwi. Z mojego ramienia sterczał ogonek noża.
Machnąłem ręką i pałka pomknęła w powietrzu, uderzając chłopaka w kark. Nawet z tej odległości zobaczyłem, że czaszka wgięła się od uderzenia jak dojrzałe jabłko od ciosu pięścią. Czarny rozrzucił ręce i upadł na drzwi.
Co za kretyn…
Drzwi się zamknęły, wypychając ciało do przedpokoju, stuknęła ciężka zasuwa. Usłyszałem głos Róży:
– Tak będzie spokojniej.
Podważyłem sterczący z ramienia nóż i wyciągnąłem go. Z zewnątrz było widać tylko rozcięcie, ale gdzieś pod kurtką płynęła krew, zdumiewająco gęsta i gorąca. Nie czułem bólu, tylko pulsowanie, za to dochodzące aż do opuszków palców.
Wpadłem do palarni, rzuciłem zakrwawiony nóż na stolik. Usiadłem, zaciskając ranę. Kotia patrzył na mnie przerażony.
– Draśnięcie – powiedziałem.
– Ja… ja cię opatrzę – wymruczał Kotia. – Kirył… jak ty się czujesz? Wyglądasz jak śmierć.
Zdumiewające. Zabiłem pięciu ludzi i nie czułem żadnych wyrzutów sumienia – a przecież jeśli wierzyć pisarzom, powinienem je odczuwać! Za to wystarczyła jedna jedyna własna, niegroźna rana, żebym poczuł strach i chłód w piersi.
– Niech mi pan pozwoli spojrzeć, młody człowieku.
Stanowczym ruchem Róża pomogła mi zdjąć kurtkę i sweter, rozpięła koszulę. Rękaw był cały we krwi. Krzywiąc się, wyjąłem rękę.
– Chwileczkę – powiedziała Róża. W jej dłoni pojawiła się mokra chusteczka, którą starannie zmyła krew.
Popatrzyłem na swoje ramię i zobaczyłem szramę pokrytą czerwonym strupem.
– Pierwszy raz? – Róża zajrzała mi w oczy.
Skinąłem głową.
– Przywyknie pan.
Staruszka odwróciła się i popatrzyła uważnie na leżącą nieruchomo kobietę.
– Kławdia! Kława, ocknij się!
Kobieta otworzyła oczy i powoli wstała. Spojrzała na Różę, potem na nas.
– Widzisz, wszystko w porządku – powiedziała Róża. – Pomoc przyszła. Lepiej ci?
– Tak, Różo Dawidowna.
– To dobrze.
Kobieta pochyliła się nad chłopcem, potrząsnęła go za ramię. Chłopiec wstał. Kławdia wzięła dzban z resztką wody, upiła kilka łyków, podała chłopcu. Ten zaczął chciwie pić; woda płynęła po jego twarzy, zmywając krew. W końcu chłopiec odstawił pusty dzban, otarł twarz rękami.
Blizn na jego ciele już nie było.
Młodzieńcze pryszcze zostały.
– Pietia, przywitaj się – poleciła Róża. – I podziękuj panu celnikowi. Nie miał obowiązku nas ratować.
– Piotr – przedstawił się posłusznie chłopiec. – Dziękuję bardzo.
– Doprowadźcie się do porządku, a potem posprzątajcie – zadysponowała Róża. – Wyczyśćcie meble i dywany.
– A co zrobić z tymi, Różo Dawidowna? – spytała kobieta, wskazując ciało napastnika.
Pomyślałem, że dziwnym trafem tego pytania nigdy nie zadają sobie bohaterowie książek fantastycznych. Wielu zabitych wrogów zostaje na miejscu, a potem gdzieś (gdzie?) znikają. No dobrze, załóżmy, że na dworze utylizacją zajmują się ptaki i zwierzęta. Ale w pomieszczeniach? Ciała trzeba pochować! Możliwe, że przy każdej wsi, przez którą przejeżdżają, wymachując żelastwem, różne „szalone pałki”, stworzono specjalne cmentarze dla wrogów.
– Nad morze – powiedziała po zastanowieniu Róża. – Ale nie wrzucajcie od razu do wody, połóżcie na brzegu. Może po nich przyjdą i będą chcieli pochować…
Kławdia i Piotr, zerkając na nas z ciekawością, ale o nic nie pytając, wyszli z palarni.
– Matka i syn – wyjaśniła Róża. – Najęłam ich trzy lata temu, u nas, w Rosji. Nie ufam miejscowym, wie pan. Mąż Kławy to alkoholik, dlatego syn jest nieco… prosty w obejściu. W ich życiu nie czekałoby ich nic dobrego, są mi bardzo wdzięczni. Szkoda, że to zwykli ludzie i w swoim czasie umrą.
– A my? – zapytałem.
Podważyłem paznokciem brązowy strup rany i pociągnąłem. Każdy, kto robił coś takiego w dzieciństwie, wie, że teraz powinny się pojawić czerwone kropelki krwi.
Ale pod strupkiem była czysta, gładka skóra.
Zacząłem się ubierać.
– A my, jak wyjdzie. Długo się goiło – zauważyła Róża. - Rozumiem, że jest pan na stanowisku od niedawna?
– Pierwszą dobę.
– Oczywiście. – Róża skinęła głową. – Zuch z pana, szybko się pan oswaja.
Zajrzałem do sali. Pietia ściągał ciała na stertę, zupełnie bez wysiłku, jakby pod czarną tkaniną były nadmuchiwane lalki, a nie trupy.
– Ale oni nie wyglądają na zwykłych ludzi. Rany zagoiły się do razu, no i ta siła…
– To moje terytorium – powiedziała Róża Dawidowna, jakby to wszystko wyjaśniało. – Ja tutaj ustanawiam pewne prawa. Niestety, walka nie jest moją prerogatywą.
– Różo Dawidowna! – nie wytrzymał Kotia. – My naprawdę nic nie rozumiemy! Kim jesteście? Co to za świat dookoła?
– Zaraz porozmawiamy – odparła Róża. – W tamtej szafce jest koniak i cygara. Chociaż nie, trochę tu brudno. Chodźmy! A koniak i cygara proszę wziąć, tak…
– Nie palę – mruknął Kotia, ale mimo wszystko zajrzał do szafki. Wyjął drewnianą szkatułkę z cygarami, płaską butelkę koniaku i trzy srebrne kubeczki.
Poszliśmy za staruszką przez salę, gdzie Kławdia, zaopatrzona w wiadro i stertę szmat, ścierała z dywanu ciemne plamy, weszliśmy po schodach na pierwsze piętro. Z niewielkiego holu biegły w dwie strony wąskie korytarzyki; Róża wskazała głową kanapę i krzesła przy oknie.
– Poczekamy tu, aż posprzątają. Może jednak cygaro? Jesteście pewni, że nie? A ja, z waszego pozwolenia… Wybaczcie, że tak wulgarnie.