Nawet się nie obraził i to mnie chyba najbardziej przeraziło.
– Pod materacem. Niech pan ochłonie, Kiryle Daniłowiczu, bo powie pan coś niepotrzebnie i będziemy musieli pana zatrzymać.
Wróciła Natalia z dokumentami – zawiadomienia o czynszu, dowody zapłaty za elektryczność, umowa kupna mieszkania. Milczałem. Sierżant przejrzał dokumenty, oddał i powiedział:
– No cóż, panie i panowie, nie widzę możliwości udzielenia wam pomocy. Pan, Kiryle Daniłowiczu, musi się zwrócić do sądu. Jeśli mieszkanie rzeczywiście jest pańskie.
– Jak to „rzeczywiście”?! – zawołałem.
Dawydow skrzywił się i dokończył:
– Kopie dokumentów są u notariusza, w organach rejestracji aktów sprzedaży mieszkań, a wreszcie w spółdzielni. Podmienić te wszystkie dokumenty… – Zawahał się. – Zapewne można, ale to proces tak złożony i drogi, że gra nie byłaby warta świeczki. Nikt nie będzie robił czegoś takiego dla kawalerki w domu z wielkiej płyty!
Natalia prychnęła tak triumfująco, że nie było wątpliwości – ona ma pewność, że odpowiednie dokumenty tam właśnie są – i w administracji i u notariusza.
– A pani, obywatelko Iwanowa, radziłbym nawiązać jako takie stosunki z sąsiadami. Czy ktoś może potwierdzić, że pani tu mieszka? Przyjaciółki, krewni?
– Krewni mieszkają w Pskowie, nie odwiedzali mnie tu – odparła Natalia. – Z przyjaciółkami chodzę do parku i do kina, i nie piję w domu, jak mężczyźni. A z takimi sąsiadami, bez wstydu i sumienia – popatrzyła gniewnie na świadków – nie życzę sobie nawiązywać żadnych stosunków.
– Spokojnie, spokojnie. – Dawydow ruchem ręki powstrzymał Piotra Aleksiejewicza, który już zrobił krok w stronę Natalii. – Sytuacja jest skomplikowana, ale prawda zawsze triumfuje. Wyjdźmy z mieszkania obywatelki.
Zrozumiałem, że przegrałem. I nie mogłem nic zrobić ani powiedzieć. Chociaż…
– Keszju ci nie zostawię, suko! – Złapałem kręcącego się u nóg Natalii skye teriera – Ał!
Keszju ugryzł mnie w palec, wywinął się, upadł na podłogę i zaczął szczekać. Na mnie.
– No, tylko mi psa skrzywdź, bydlaku! – wrzasnęła Natalia. – Keszju, malutki…
– Niech pokaże dokumenty na psa! – zawołałem. – To mój pies!
Keszju siedział u Natalii na rękach i obszczekiwał mnie oburzony. Palec bolał, ale krew nie leciała; Keszju nie ugryzł bardzo mocno.
– Chodźmy, Kirył. – Dawydow poklepał mnie po ramieniu. – Chodźmy. Pies najwyraźniej się z panem nie zgadza.
– Zaraz pokażę dokumenty! – krzyczała za mną Natalia. – A to drań! To po to żeś wszystko wymyślił, tak? Żeby mi psa odebrać?
Gdy wyszliśmy na klatkę – Dawydow trochę mnie popychał, a trochę wypychał – drzwi zatrzasnęły się za nami z hukiem. Szczęknęły zamki, brzęknął łańcuch.
– A to ci chryja – powiedział wstrząśnięty sierżant.
Popatrzyłem na sąsiadów. Galina, w końcu przypomniałem sobie jej imię odojcowskie, Romanowna, parzyła na mnie z autentycznym zachwytem. No pewnie! Taki temat do rozmów!
– Będzie się pani uśmiechać, jak kiedyś wróci pani z piekarni i zastanie w swoim mieszkaniu obcego faceta – powiedziałem zgryźliwie.
Oczy Galiny Romanowny się zaokrągliły.
– Ach ty! – wrzasnęła, w panice cofając się do swojego mieszkania. – W ogóle cię nie znam! I nie mieszkałeś tu nigdy!
Dawydow westchnął.
– I po co to panu? Przed panem długa sprawa w sądzie, po co nastawiać świadków przeciwko sobie?
– A pan mi wierzy? – zapytałem.
Nigdy nie lubiłem milicji, zbyt często spotykały mnie kłopoty zamiast pomocy. Ale ten sierżant mi się spodobał. On… jakby to powiedzieć… wyglądał na prawidłowego milicjanta, takiego, jaki powinien być. Nawet mnie nie uraziło to, że spasował przed dokumentami Natalii.
– Wierzę. Nie wygląda na to, żeby pan kłamał, zresztą, po co miałby pan to robić. I pańskim sąsiadom wierzę. – Dawydow wyjął paczkę „Jawy”, podsunął mi, ale odmówiłem. Sierżant zapalił i mówił dalej: – Gdyby to ode mnie zależało, to jedno słowo tej wściekniętej baby znaczyłoby więcej niż wszystkie papiery.
– No, skoro już ona się wstawiła… – burknął Piotr Aleksiejewicz. – Nie poczęstowałby pan?
Dawydow zerknął w paczkę.
– Ostatniego nawet gliniarz nie zabiera… za to może poczęstować. Pal, mam w samochodzie.
Chyba nie chcieli się rozchodzić – do tego stopnia zszokowało ich to wydarzenie.
– Co ja mam zrobić? – zapytałem.
– Żadnych dokumentów, oprócz dowodu, pan nie ma?
Pokręciłem głową.
– Niech pan idzie do administracji. Niech pan chodzi po wszystkich biurach, w których mogą być jakiekolwiek dokumenty potwierdzające pańskie prawo do mieszkania. Bez dokumentów człowiek jest…
– Nikim – mruknąłem.
– Właśnie. Nawet gdybyś przyprowadził stu świadków, którzy z tobą w mieszkaniu pili wódkę, kładli tapety, robili parapetówkę, to bez papierka jesteś nikim i nie pomoże ci żaden sąd. Jeśli masz znajomych pismaków, to się do nich zwróć. Może coś doradzą, albo napiszą artykuł.
– To tylko kiedyś artykuły miały jakieś znaczenie – burknął Piotr Aleksiejewicz. – A teraz to tylko się podetrzeć.
– Z psem dziwnie wyszło – zauważył Dawydow. – Wszystko dopuszczam – i że dokumenty podmienili i że tapety położyli i że glazurę skuli. Ale żeby pies swojego pana nie poznał? Dorosłego pan brał?
– Dwumiesięcznego szczeniaka.
– Nic nie rozumiem. – Dawydow pokręcił głową. – To znaczy, że to inny pies.
– Mój! Co, ja swojego psa nie poznam? To tylko dla obcego one wszystkie są takie same.
Radiotelefon Dawydowa znów zapiszczał.
– Powodzenia – burknął sucho sierżant, jakby doszedł do wniosku, że za bardzo się spoufalił. Nacisnął guzik windy. – Prawda zawsze wyjdzie na jaw.
– Do zobaczenia – powiedział bez sensu gliniarz, który kiedyś pracował na budowie.
Weszli do windy, zaczepiając się lufami automatów i zupełnie tego nie zauważając. Tak właśnie dochodzi do nieszczęśliwych wypadków.
– Kirył, może wejdziesz, wypijesz setkę? – zapytał Piotr Aleksiejewicz. – Wyglądasz jak trup.
Pokręciłem głową.
– Upić to ja się dzisiaj na pewno upiję, ale jeszcze nie teraz.
– Masz gdzie przenocować?
– Mam… chyba. Jeśli u rodziców nie są teraz zameldowani jacyś tadżyccy uchodźcy.
Piotr nawet się nie uśmiechnął.
Ja też pomyślałem, że w moich słowach nie ma nic śmiesznego. Uścisnąłem dłoń sąsiada i ściągnąłem windę.
– Jakby co, to zawsze powiem, że tu mieszkałeś – powiedział jeszcze Piotr. – I córka potwierdzi, i żona…
Zarejestrowałem to „mieszkałeś”, chociaż sąsiad pewnie nie przydał temu żadnego znaczenia.
2.
W mieszkaniu rodziców nie było ani tadżyckich uchodźców, ani bezczelnych brzydkich kobiet. Wyjąłem z lodówki paczkę zamrożonych parówek i kiedy się gotowały, podlałem kwiaty. Kwiatki miały szczęście: wprawdzie obiecałem rodzicom, że będę przyjeżdżać, ale ciągle nie mogłem się zebrać.
A może to wszystko wina kwiatów? Przecież posiadają wspólny roślinny rozum, władają pradawną magią…
Zachichotałem i poszedłem zjeść parówki. O dziwo, nastrój nie siadł mi ostatecznie, przeciwnie, poprawiał się z każdą minutą.
Odebrali mieszkanie? A guzik. Nikt mi go nie odbierze. Znajdą się papiery, świadkowie, odpowiedni ludzie w prokuraturze, żeby „wziąć sprawę pod kontrolę”. W końcu mój ojciec całe życie pracował jako ginekolog, i to całkiem niezły, przeszło przez niego sporo kobiet-sędziów i żon sędziów. Pomogą. W naszym kraju rację ma nie ten, kto ma rację, lecz ten, kto ma więcej przyjaciół. A ja i rację mam, i kontakty się znajdą.