Za to potem będzie co wspominać!
Uspokajając się w ten sposób, wyjąłem z lodówki butelkę wódki, wypiłem setkę pod parówki i schowałem butelkę z powrotem. Nie miałam zamiaru upijać się w samotności. Ale za to pogadać przy butelce z mądrym człowiek, odprężyć się… o, to chętnie.
Wziąłem telefon i uwaliłem się na kanapę. Do kogo by się tu wprosić albo, jeszcze lepiej, kogo zaprosić do siebie? Kogoś takiego, żeby rozmowa nie zamieniła się w pijacki bełkot o niczym.
I wtedy zadzwonił telefon.
– Halo? – spytałem czujnie. Nie daj Boże rodzice wpadli na pomysł, żeby zadzwonić do mnie do domu i natknęli się na tę… łachudrę.
– Kirył? – rozległ się radosny głos. – Wreszcie cię znalazłem! Komórka wyłączona, w twoim mieszkania Anka się drze, że ty tam nie mieszkasz… Co ty, zwariowałeś, mieszkanie jej zostawiłeś i odszedłeś?
– Anka? – zapytałem, wyjmując komórkę. Cholera, faktycznie padła, a ładowarka została w mieszkaniu.
– No a kto? Jakaś baba…
Wszystkie kobiety na świecie Kotia dzielił na baby i damę. Baby to wszystkie osoby płci żeńskiej. Dama to ta baba, w której w danej chwili był zakochany.
– Kotia, nie pleć – poprosiłem. – Tu się takie rzeczy dzieją… Potrzebuję twojej rady.
– A ja twojej! – zawołał radośnie Kotia.
Kotowate były mu zupełnie obojętne, ale nie darząc sympatią swojego zapisanego w metryce imienia „Konstanty” chętnie reagował na Kotię albo Kotka. Zwykle takie przezwiska przyklejają się do wielkich, niezgrabnych chłopów, traktujących je z ironią – ale Kotia był wyjątkiem. Niewysoki, szczupły i zwinny, nie Quasimodo i nie Apollo, Kotia miał po prostu urok i wdzięk. Wielu amantów, którzy próbowali razem z nim poderwać jakieś dziewczyny, ze zdumieniem spostrzegało, że najładniejsza niezmiennie wybierała Kotię. „Można po prostu Kotek” – mówił z uśmiechem podczas zawierania znajomości i wcale nie brzmiało to manierycznie czy fałszywie.
– Przyjeżdżaj – powiedziałem. – Do rodziców. Adres jeszcze pamiętasz?
– Pamiętam. – Kotia sklęsł. – Słuchaj, ja tu mam pilną robotę, muszę artykuł wykończyć, to jakieś dwie godziny pracy. Przyjedź ty, co?
– A twoja dama nie będzie miała nic przeciwko? – zapytałem.
– Wszystkie baby to suki – powiedział z przygnębieniem Kotia.
Jasne. Kolejna dama przeszła do kategorii bab, nie zdoławszy zaobrączkować mojego ruchliwego przyjaciela. A nowa jeszcze się nie pojawiła.
– To przyjadę – westchnąłem. – Ale żebyś wiedział, jak mi się nie chce odrywać od kanapy…
– Mam dobry koniaczek – zatrajkotał Kotia. – Ważki argument, co?
– Do licha z twoim koniaczkiem… Dobra, zaraz przyjadę. Co zabrać?
– No przecież na pewno sam najlepiej wiesz – powiedział Kotia. – Wszystko, co chcesz, oprócz bab!
I tak się stało, że pozbawiony mieszkania pojechałem pić z przyjacielem. Typowy rosyjski wariant rozwoju wydarzeń, nie należało się spodziewać niczego innego.
Kotia mieszkał w sporym dwupokojowym mieszkaniu w starym stalinowskim domu, w północno-zachodniej części miasta. Czasem w jego mieszkaniu panowała wzorowa czystość, ale teraz, pod nieobecność damy do domu stopniowo zakradał się charakterystyczny dla gospodarza bajzel. Sądząc po kurzu na parapecie i nieumytej kuchence, z kolejną swoją pasją Kotia rozstał się co najmniej tydzień temu.
Gdy przyszedłem, oderwał się od komputera, postawił na stole butelkę koniaku – porządnego pięcioletniego „Araratu” – i zadowolony zatarł ręce.
– No, teraz to już pójdzie jak z płatka. Bez setki nie mogę napisać opowiadania, a w samotności nie piję.
To był jego standardowy tekst. Bez setki nie przeżyłby odejścia kolejnej damy, nie dokończył opowiadania, nie dałby mądrej rady. A w samotności faktycznie nigdy nie pił.
Rozlaliśmy koniak do kieliszków. Kotia popatrzył na mnie pytająco. W mojej głowie wirowały dziesiątki pytań, ale zadałem najbardziej idiotyczne:
– Kotia, co to jest łachudra?
– To właśnie jest to, o co chciałeś mnie zapytać? – Kotia poprawił okulary. Ma umiarkowaną krótkowzroczność, ale ktoś mu powiedział, że w okularach mu do twarzy. Prawdę mówiąc, tak właśnie było, a poza tym, w okularach Kotia wyglądał na inteligentnego europejskiego chłopca, pracującego „w sferze kultury”, czyli na samego siebie. – Łachudra, mój naiwny przyjacielu, to prostytutka najniższych lotów. Dworcowa, tirówka…
– Tirówka?
– No, ta, co z kierowcami tirów… – Kotia się skrzywił. – I powiem ci szczerze, że w każdej babie siedzi taka właśnie łachudra.
– O, za to pił nie będę – uprzedziłem.
– W taki razie wypijmy po prostu za baby.
Wypiliśmy.
– Jeśli z rozpaczy postanowiłeś zamówić prostytutkę… – zaczął Kotia.
– Nie. A ty o co chciałeś mnie zapytać?
– Słuchaj, twój ojczulek to przecież ginekolog?
– Owszem, no i co?
– Jakie mogą być choroby weneryczne? Egzotyczne?
– A co, masz problem z postawieniem diagnozy? – nie wytrzymałem. – AIDS, syfilis…
– Ograne – westchnął Kotia. – Piszę dla jednej gazetki list, niby taką spowiedź faceta, który prowadził bujne życie seksualne i w efekcie ucierpiał. No przecież nie zaraził się syfilisem! I nie AIDS… Ograne i nudne.
– Wstaw coś z własnego doświadczenia – poradziłem złośliwie. – Nie wiem, stary. W domu mógłbym zajrzeć do jakiejś książki, ale z pamięci… Nie jestem lekarzem.
Kotia zarabiał na życie w dość oryginalny sposób – pisał opowiadania dla prasy brukowej. Rzekomo dokumentalne. Różne wyznania matek, które zgrzeszyły z synami, rozterki gejów zakochanych w facetach o orientacji hetero, zapiski zoofilów, którzy zapałali miłością do jeżozwierzy, wyznania nastolatek, które uwiódł sąsiad czy nauczyciel. Całe to gówno pisał kilometrami, kiedy rzucała go kolejna kobieta. A gdy życie płciowe Kotii się stabilizowało, przerzucał się na sensację o latających talerzach, duchach i zjawach, życiu osobistym sławnych ludzi, masońskich spiskach, żydowskich intrygach i komunistycznych tajemnicach. W zasadzie było mu wszystko jedno, o czym pisze, miał tylko dwie grupy tematyczne: o seksie i nie o seksie.
– No dobra. – Kotia się skrzywił. – Niech będzie AIDS. W końcu…
Podszedłem do komputera, zerknąłem na ekran i pokręciłem głową.
– Kotia, czy ty chociaż rozumiesz, co piszesz?
– A co? – spytał czujnie.
– Co to za zdanie? „Miała zaledwie szesnaście lat, ale była rozwinięta jak siedemnastolatka”.
– Co ci się nie podoba? – Kotia się nadął.
– Chcesz powiedzieć, że jesteś w stanie odróżnić szesnastolatkę od siedemnastolatki? Po stopniu rozwoju fizycznego?
Kotia mruknął coś niezrozumiałego i w końcu powiedział:
– To zamień „siedemnastolatka” na „dwudziestolatka”.
– Sam sobie zamień. – Wróciłem do stołu. – Jak długo można pisać te bzdury? Napisz wreszcie jakąś powieść erotyczną, dużą, poważną. To przynajmniej będzie literatura. Może Nobla dostaniesz albo Bukera?
Kotia spuścił wzrok i ze zdumieniem zrozumiałem, że trafiłem w dziesiątkę. Chyba już coś takiego pisze… albo ma zamiar.
W zasadzie wystarczyłoby, żeby Kotia opisał swoje życie – wyszłoby interesujące czytadło o moralności moskiewskiej bohemy i okolicach. Ale tego już mu nie mówiłem – zdaje się, że limit przyjacielskich złośliwości wyczerpałem.