Moja wieża w tym świecie wyglądała inaczej. Ceglana, do wysokości półtora metra od ziemi wyłożona brązowymi płytkami. Mniej więcej na poziomie drugiego piętra biegł jeszcze jeden pas płytek, pokryty płaskorzeźbami. Podszedłem bliżej, żeby się im porządnie przyjrzeć, i ruszyłem dookoła.
Przypominało to radzieckie rzeźby propagandowe czasów stalinowskich. Na każdej był przedstawiony szczęśliwy człowiek, zajęty jakąś pożyteczną pracą. Robotnik pracował przy tokarce, chłop trzymał w wyciągniętych dłoniach pęk kłosów, lekarka osłuchiwała chorego, piłkarz kopał piłkę, staruszek pisał na tablicy jakiś wzór (przyjrzałem się i zrozumiałem, że to sakramentalne E=mc2), nawet dzieci na jednej z płaskorzeźb były zajęte nie puszczaniem samolocików, lecz czyszczeniem klatki dla królików.
Jeśli brać pod uwagę, że w każdym świecie wygląd mojej wieży dopasowywał się do otoczenia, to robiło się bardzo ciekawie. Może to jednak nie „Arkan plus 35”? Może to zupełnie nieznany świat, którego zegar spóźnia się o pół wieku w stosunku do naszego?
Pożyjemy, zobaczymy.
Ruszyłem ścieżką. Biegła lekko z górki, po miękkiej ziemi szło się wygodnie i przyjemnie. Cieszył mnie fakt, że nie czuję żadnej nieuzasadnionej euforii. Zwykła radość ze spaceru po lesie w pogodny dzień.
Ech, żeby tak w mojej Moskwie było takie lato i taki piękny, niezaśmiecony park!
Szedłem już tak chyba z kwadrans i pokonałem z półtora kilometra, gdy usłyszałem przed sobą wesołe głosy. Oto długo oczekiwany kontakt z aborygenami!
Nieco zwalniając kroku i nadając twarzy niewinnie rozluźniony wyraz, zacząłem nasłuchiwać. Przez drzewa ciągle nikogo nie było widać – może dźwięk tak dobrze rozchodził się w powietrzu, a może ja teraz lepiej słyszałem.
To była pieśń… nie, raczej piosenka. Sympatyczna piosenka, którą niezbyt czysto, ale za to z głębi serca śpiewały dźwięczne dziecięce głosy.
Chciałbym polecieć samolotem
I zobaczyć piękne miasto Moskwę.
Przecież tylko tak zdołam pomachać
Od razu wszystkim moim przyjaciołom,
Wszystkim moim przyjaciołom,
Wszystkim moim przyjaciołom.
Chciałbym popłynąć parowcem
I zobaczyć piękne miasto Moskwę.
Przecież tylko tak zdołam dojrzeć twarze
Od razu wszystkich moich przyjaciół,
Wszystkich moich przyjaciół,
Wszystkich moich przyjaciół.
Chciałbym się przespacerować
I zobaczyć piękne miasto Moskwę.
Przecież tylko tak zdołam uścisnąć dłonie
Od razu wszystkim moim przyjaciołom,
Wszystkim moim przyjaciołom,
Wszystkim moim przyjaciołom.
Wiem, że pieśni mogą być różne, a już piosenki tym bardziej. Na kolejny jubileusz stolicy za pieniądze merostwa tekściarze nie takie rzeczy napiszą. Ale tutaj zdumiały mnie dwie kwestie.
Po pierwsze, dzieci śpiewały absolutnie szczerze. Z całej duszy. Z uczuciem. Pewnie właśnie tak w starych filmach dla dzieci śpiewali pionierzy, wyruszając na zbiórkę złomu.
Po drugie, piosenka miała wyraźny rytm i nawet się rymowała! Słyszałem to wyraźnie, a przecież słowa nie trzymały rytmu i nie było tam żadnych rymów!
Dopiero gdy ujrzałem śpiewaków (piosenka właśnie się skończyła i teraz było słychać wielogłosy hałas, splatający się ze szczebiotem ptaków), zrozumiałem, na czym polega problem.
Dzieci nie śpiewały po rosyjsku. Moje zdolności funkcyjnego pozwalały rozumieć obcy język jak własny, ale nie gwarantowały przekładu poetyckiego.
A że nie śpiewały po rosyjsku… Nic dziwnego! Ciężko się spodziewać znajomości języka rosyjskiego po dziesiątce czarnoskórych chłopców i dziewczynek, w wieku od siedmiu do dwunastu lat. Chłopcy byli w szortach, dziewczynki w szortach i bluzeczkach i wszyscy boso! U nas tak beztrosko na bosaka człowiek nie pochodzi sobie nawet na wsi; szybko by się natknął na zardzewiałe gwoździe czy potłuczone butelki. Niektóre dzieci miały jaśniejszy odcień skóry, inne były smoliście czarne, ale wszystkie niewątpliwie były Murzynami czystej krwi.
Grupkę dzieci prowadziła młoda dziewczyna, również czarnoskóra, z pulchnymi, wywiniętymi wargami, ubrana w lekką kretonową sukienkę w kwiatuszki, jakiej można by się spodziewać na dziewczynie z głuchej wsi rosyjskiej. W rękach miała elegancki bukiet kwiatów, cztery czerwone róże w celofanie.
Stanąłem jak wryty.
Co to za świat? Rosja zamieszkana przez Murzynów? O, jaka niespodziewana, jaka radykalna idea narodowa!
Dziewczyna zobaczyła mnie i serdecznie pomachała ręką. Następnie zawołała:
– Dzieci! Raz-dwa-trzy!
Dzieci przestały hałasować i biegać. Do tej pory przemieszczały się w niesamowicie sprytny sposób – opiekunka szła ścieżką, a dzieci biegały dookoła niczym szalone planety, którym udało się zejść ze swoich orbit, a jednocześnie przesuwały się mniej więcej w jednym kierunku. Ale teraz zbiły się w nieruchomą grupkę i zawołały radośnie:
– Cień topry!
– Dzień dobry!
– Sieńtobry!
A także:
– Dźbry!
Najmniejsza dziewczynka zawołała:
– Cześć!
Uśmiechnąłem się z wysiłkiem i powiedziałem:
– Dzień dobry, cześć!
Rytuał zawarcia znajomości został spełniony i dzieci rozbiegły się na wszystkie strony. Dziewczyna nadal stała w tym samym miejscu, wyraźnie czekając, aż podejdę. Podszedłem.
– Dzień dobry – powiedziała czysto po rosyjsku, choć z lekkim akcentem. – Nie przeszkadzamy panu? Naszym hałasem?
– Oczywiście, że nie! – zaprotestowałem. – Dzieci! Jak dzieci mogłyby przeszkadzać! Bardzo lubię dzieci!
– Och, to nie dzieci, to potwory! – Dziewczyna teatralnym gestem otarła z czoła nieistniejący pot i się roześmiała. – Masza. Marianna Seylasi.
– Kirył.
– Są z Wybrzeża Kości Słoniowej – poinformowała mnie Marianna, zniżając głos. – Przyjechały zaledwie tydzień temu.
– Aha! – powiedziałem, rozumiejąc, że ta informacja powinna mi wszystko wyjaśnić. – Jasne… I jak im się podoba Moskwa?
– Są zachwycone oczywiście. Właśnie śpiewaliśmy piosenkę o Moskwie. Zna pan francuski?
– Więc to był francuski… Trochę rozumiem… „Wszystkim swoim przyjaciołom”… Piękna piosenka.
Marianna skinęła głową i zerknęła na swoich podopiecznych.
– Czas na nas… Do widzenia, Kiryle! Dzieci, raz-dwa-trzy!
– Do wizenia!
– Towiezenia!
– Do widzenia!
– Dozwidzenia!
I tylko najmniejsza dziewczynka znów się wyróżniła, mówiąc wyraźnie:
– Na razie!
Pomyślałem, że jeśli nawet nie jest najbardziej uzdolniona lingwistycznie, to w każdym razie najbystrzejsza.
Procesja oddalała się w stronę mojej wieży, a ja stałem, patrząc na czarnoskóre dzieci.
Turyści? Z Wybrzeża Kości Słoniowej? Nie.
Uchodźcy? To już bardziej prawdopodobne.
Tylko co to za Rosja i co to za Moskwa, która przyjmuje uchodźców z najodleglejszych afrykańskich krajów?
Robi się coraz ciekawiej.
Zamyślony poszedłem dalej. Nie zdziwiłbym się, gdybym spotkał teraz wycieczkę emerytowanych Japończyków albo ciężarnych Polinezyjek. Ale nikogo więcej nie spotkałem. Za to ścieżka z wydeptanej przemieniła się w ubitą, potem w wyłożoną kamieniem, wreszcie w asfaltowy chodnik. Wzdłuż niego stały latarnie na niewysokich słupkach. Mosiężne, toporne, ale z czystymi, całymi kloszami.
Taak… To nie jest moja Moskwa…
A potem wyszedłem na drogę – równą, dwupasmową, betonową. Od lasu-parku oddzielało ją niewysokie, sięgające do pasa ogrodzenie z metalowej siatki, pewnie po to, żeby zwierzęta nie wpadały pod samochody. Z drugiej strony biegły rzędem betonowe słupki, podobne do tych, które ustawia się na szlakach górskich. Dla ludzi umieszczono w ogrodzeniu furtkę zamykaną na haczyk, za nią przejście dla pieszych prowadziło przez drogę do małego, pokrytego asfaltem placyku: zielone drewniane ławeczki, masywne kamienne kosze na śmieci, balustrada z obracającą się na podstawce lunetą. Zwykły placyk widokowy. Widziałem już takie, ale nie w Rosji.