Pewnie, że 314 osób to niemało… Ale bądźmy szczerzy, w rzeczywistości liczba ofiar powinna być o rząd czy dwa wyższa! Nawet biorąc pod uwagę, że w 1919 roku ta okolica była Moskwą jedynie umownie… dalekie peryferie miasta… Brawa dla towarzysza Kulika i jego współpracowników! No proszę, na początku dwudziestego wieku zdołali zarejestrować zbliżający się meteoryt, wyliczyć punkt upadku, ostrzec mieszkańców i namówić ich do ewakuacji! I to wystarczyło, żeby historia potoczyła się innym torem? Żeby Rosja Radziecka wyewoluowała w coś zupełnie ludzkiego i cywilizowanego? Dlaczego w takim razie nasz meteoryt przeszedł bokiem?
– Taak… – powiedział ktoś za moimi plecami. – Minęły pięćdziesiąt dwa lata. To nie żarty.
Skinąłem głową, wolałem nie rozwijać tematu. Ale sekundę później dotarł do mnie sens słów nieznajomego.
– Powiedział pan, że ile lat? – zapytałem, odwracając się gwałtownie.
Za mną stał ten sam dziadek, który wysiadł z autobusu – z laską i w słomianym kapeluszu.
– Pięćdziesiąt dwa.
Aha, wszystko jasne. To nie Arkan, niestety. To jego antypoda. Świat, w którym czas spóźnia się względem naszego. Otworzyłem przejście do nieznanego, zamieszkanego świata.
Hura? Hura! I wtedy skręciła mnie podejrzliwość.
– Dotarł pan tu przede mną? Przez las, na piechotę?
– No przecież szliśmy skrótem. – Staruszek się uśmiechnął. – Pan jechał autobusem naokoło, a my prosto, przez las, ścieżkami. Co miesiąc tu przyjeżdżam, znam wszystkie drogi. Dwadzieścia minut i jestem na miejscu.
– Co miesiąc? Ktoś panu tu zginął?
– Pan Bóg strzegł. – Staruszek się przeżegnał. – Ale jak to wszystko było, pamiętam doskonale. Tak… pamiętam… Może usiądziemy?
Wyciągnął rękę z laseczką, wskazując kawiarniane stoliki. Ciekawa rzecz: gdyby pokazał palcem, wypadłoby nieuprzejmie, ale jak pokazał laseczką, to wyglądało bardzo elegancko. Może to jeszcze z czasów małp? „Nie pokazuj palcem, w końcu jesteś przodkiem człowieka i umiesz posługiwać się narzędziami! Weź pałkę!”.
– Chętnie… tylko że… – Zawahałem się. Transport miejski mają umownie bezpłatny, ale kawiarnie…
– Nie ma pan pieniędzy, młody człowieku? – Staruszek znowu się uśmiechnął. – Niech pan pozwoli, że poczęstuję pana kuflem piwa.
Po takim spacerze faktycznie chciało mi się pić.
– Trochę mi niezręcznie – wyznałem.
– Chodźmy, młodzieńcze, chodźmy. – Staruszek zastukał laską po kamieniach. – I proszę nie myśleć, że jestem starym zboczeńcem, który usiłuje zawrzeć znajomość z młodym chłopcem, albo pijaczyną, który opowiada bajki za kufel piwa. No, śmiało!
Poddałem się. W jego namowach było coś komicznego i wzruszającego zarazem. Rzecz jasna nie uważałem go za pijaka czy zboczeńca, najwyżej za człowieka, który lubi opowiadać o najważniejszym wydarzeniu w swoim życiu.
Usiedliśmy pod beżowym parasolem, na którym widniał napis „Kwas-Spas” wypisany dziwnie znajomą czcionką. Stolik był porządny, aluminiowy, a krzesła plastikowe, ale z troskliwie podłożonymi poduszeczkami w kolorowych poszewkach. Podszedł kelner – młody, czarnoskóry chłopak.
– Dzień dobry, Kir Sanycz – powiedział do staruszka z uśmiechem i równie szeroko i serdecznie uśmiechnął się do mnie. – Dzień dobry.
– Dzień dobry – odparłem. Chłopak budził sympatię, od razu miało się ochotę coś u niego zamówić.
– Dzień dobry, Romanie. – Staruszek zdjął kapelusz, powiesił go na wolnym krześle. Laskę oparł o stół, choć właściwie mógł powiesić ją na oparciu krzesła. – Poprosimy dwa razy piwo, „Moskiewskie czarne”. Chociaż nie, dla młodego człowieka „Jauskie złote”, jemu jest gorąco. A do piwa jak zwykle… Taak… Twoja mama pierożki piekła?
– Już wstawia do piekarnika. – Murzyn Roman aż rozkwitł w uśmiechu.
– Dla mamy pozdrowienia, a dla nas pierożki – powiedział staruszek. Gdy kelner odszedł, zwrócił się do mnie i tonem spiskowca oznajmił: – Ciężko w to uwierzyć, ale najlepsze pierożki z kapustą piecze w Moskwie jego matka, która pierwszy raz w życiu zobaczyła kapustę dopiero po przyjeździe do Związku…
Więc jednak Związek…
– Zdumiewające – powiedziałem, nie myśląc bynajmniej o kulinarnych talentach czarnoskórej emigrantki.
– Poznajmy się… – zaproponował staruszek. – Kirył Aleksandrowicz.
– Kirył. Kirył Daniłowicz.
– Mój imiennik! Bardzo mi przyjemnie.
Letni bar z piwem kuflowym i wysokimi, barwnymi szklanymi stożkami – czyżby syrop do wody gazowanej? – stał przed wejściem do restauracji. Kelner szybko wrócił do nas z dwoma kuflami piwa. Nieuchwytnym ruchem położył na stoliku przed nami kartonowe podkładki, postawił na nich spotniałe kufle: dla staruszka czarny porter z gęstą czapką piany, dla mnie jasne, ale bez tej niezdrowej bladości, cechującej wszystkie gatunki piw meksykańskich i południowoamerykańskich.
Piwo okazało się smaczne.
W ślad za piwem, pojawiło się kilka gatunków orzeszków, talerzyk z żółtym serem i małe wędzone rybki.
– Pierożki zaraz będą. – Roman przyłożył palce do białej czapki, jakby salutując żartobliwie, i się oddalił.
– A więc… – zaczął staruszek – działo się to w maju… Plotki krążyły po Moskwie już od pierwszego, ale niewiele osób im wierzyło. Sam pan wie, jakie to były czasy, niespokojne, głodne. Ale ósmego maja mimo wszystko zaczęto ludzi ewakuować. Tłumaczono im, że spadnie olbrzymi meteoryt. Ludzie oczywiście nie chcieli iść, nie wierzyli. Bali się o swoje domy, o dobytek. – Staruszek popatrzył w zadumie na pomnik. – Napisali, że zginęło trzysta czternaście osób. To kłamstwo. To tylko ci, którzy podpisali odmowę: zostaliśmy uprzedzeni i odmawiamy ewakuacji – ich właśnie policzono. A przypuszczam, że kolejnych trzystu nie odnaleziono, nie uprzedzono. Niektórzy nie otwierali drzwi, chowali się, nie spodziewając się po władzy niczego dobrego. Nazjeżdżało się tu złodziei i głupców… przez okrążenie zawsze można przejść. Grabili mieszkania, bawili się. Całą noc ogniska się tu paliły. Słyszeliśmy pijackie wrzaski, piski kobiet. Stałem w okrążeniu. Czerwonoarmiści klęli jak szewcy, tylko bluzgi było słychać. A rano jak rąbnęło!
– Widział pan, jak spada meteoryt?
– Nie… Oczywiście, że nie! Co też pan, Kiryle! Tylko uderzenie, straszne uderzenie, wieża Spaska się przekrzywiła. Ziemia falowała jak morze. Widziałem oślepiające światło, jaśniejsze niż tysiąc słońc. Huk taki, że tym, którzy nie zaczęli krzyczeć ze strachu, bębenki popękały. Potem jedni mówili, że widzieli kulę ognistą, spadającą z nieba, inni, że ślad dymu. To wszystko bzdury. Wszystko stąd, właśnie z tego miejsca szło. Aparaty telegraficzne płonęły w promieniu pięćdziesięciu wiorst.
Skinąłem głową i zerknąłem na ruiny wież.
– Dlatego tutaj postawili memoriał. – Staruszek skinął głową. - Wszystko było spalone, w proch się przemeniło, a ona stała dalej. Cud, prawda?
– Aha. – Podniosłem do ust kufel i zamarłem.
Straszne uderzenie. Ziemia się zakołysała. Oślepiający błysk. Łoskot. Impuls elektromagnetyczny.
– Aparaty telegraficzne spłonęły?
– Tak. Podobno nawet na statkach na Bałtyku radio przestało działać. Ale może to tylko bajki.
Odstawiłem kufel i pokręciłem głową.
– Kiryle Aleksandrowiczu, to nie był meteoryt.
– Oczywiście, że nie – zgodził się szybko staruszek. – Jaki, do licha ciężkiego, meteoryt? Jakie mogły być wyliczenia trajektorii w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym roku? To był wybuch termojądrowy!