– Ubierz się.
– Nie, dzięki. – Pokręciłem głową.
– Przynajmniej narzuć na ramiona! Przecież jesteś teraz zwykłym człowiekiem, przeziębisz się!
Nie upierałem się, było mi zbyt zimno. Włożyłem kurtkę, z trudem zapiąłem.
– To wszystko wygląda trochę inaczej – mówił dalej Kotia. – Siła, którą dostaje funkcyjny, nie pochodzi od niego… nie tylko od niego samego. Ta siła należy również do świata, w którym dany funkcyjny żyje. Nie mogą po prostu przyjść do nas z Arkanu i zacząć przemieniać ludzi w funkcyjnych. Najpierw muszą znaleźć kuratora, tego, który nauczy cię wszystkiego sam, z ich pomocą oczywiście. On ma kontrolować całą sytuację, podejmować decyzje i wziąć odpowiedzialność za to, co się dzieje.
– Więc jesteś nasz? – spytałem tępo.
– Jak najbardziej! – Kotia się zaśmiał.
– Ile masz lat?
– No… więcej niż wyglądam. – Machnął ręką. – Ale uważam, że młodość jest w duszy. Mam rację?
– Kotia… – Z trudem znajdowałem słowa. – Ale jak? Po co? Dlaczego tym im na to pozwalasz? Za co oni nas tak?
– Jak „tak”? – oburzył się Kotia. – Myślisz, że ci głupcy mają tam raj na Ziemi? Ha! Wyhamowali technologię, idioci. Z każdego świata po nitce i chcieli sobie kaftan uszyć. Wiesz, że tam w całej Afryce trwa wojna? Dlaczego? Dlatego że nie było niewolnictwa! Widzisz, jak to wszystko się ze sobą łączy i zazębia? Cały kontynent okrążyli, próbują teraz pogodzić te wszystkie Wielkie Etiopie, Słoneczne Sudany, Szczęśliwe Zulusje, i nic im z tego nie wychodzi! Za to wszędzie uchodźcy. Nie można uczyć się na cudzych błędach, Kiryle!
– Ale oni się uczą!
– Tak im się tylko wydaje. A ja uważam, i nadal będę uważać, że bez postępu nauki i techniki cywilizacja wpada w stagnację i obumiera. Dlatego dla naszej Ziemi wybrałem przyśpieszoną drogę rozwoju naukowo-technicznego. Tak, ja wybrałem! Proponowano mi również inne warianty.
– Wojny – powiedziałem. – U nas też wszędzie są wojny. Katastrofy…
– Nieuniknione konsekwencje postępu – uciął Kotia. – Zawsze się coś poświęca. Albo epidemie wybijają całe kraje, albo ludzie wyrzynają się nawzajem. Tak, dokonałem wyboru w imieniu całej Ziemi. Ale tylko dlatego, że nie było godnej alternatywy!
Gniew ze mnie uszedł, jak powietrze z przekłutego balonika. Może trochę dlatego, że Kotia był jak zwykle czarujący. A może dlatego, że mówił z takim przekonaniem.
– Nie każę ci wierzyć mi na słowo – mówił Kotia ze zmęczeniem. – Z tymi z Arkanu dogadam się, nie będą bruździć. W ostateczności sam otworzę przejście. Potrafię!
– I co?
– Pojedziemy tam – wyjaśnił Kotia. – Popatrzysz, czy dobrze im się tam żyje. I zdecydujesz, czy trzeba szukać innego losu dla naszej Ziemi.
Zrobił krok w moją stronę. Pociągnął mnie za rękaw.
– Czep się… – burknąłem.
– Coś się tak nabzdyczył, Kirył? Nie mogłem się przed tobą odsłonić! Ja też mam jakieś zobowiązania i zasady. Chcesz, to mi daj w ucho, w ten czuły punkt! Nawet nie będę się bronił!
– Zabili Nastię.
– Skąd mogłem wiedzieć?! – zawołał Kotia. – No, skąd?! Osobiście urwałbym Natalii głowę za coś takiego, gdybyś ty jej nie zabił! Wszystko zmierzało do tego, że dojdziecie do porozumienia. Natalia miała wyznaczyć wam coś w rodzaju aresztu domowego, to wszystko! Wiedziałem! O, wiedziałem, że nie wolno ufać seksualnie niezaspokojonym babom! Naprawdę Szkoda mi Nastii, Kirył! Ale nawet ja nie umiem wskrzeszać umarłych.
– Naprawdę ci jej Szkoda? – zapytałem.
– Tak. Bardzo. To prawda, nie jestem aniołem i takie rzeczy widziałem, że posiwiałbyś i po nocach krzyczał przez sen. – Jego oczy stały się zimne i okrutne. – Ale gdy ginie piękna młoda dziewczyna, zawsze to przeżywam.
– Mizantrop z ciebie, Kotia – powiedziałem. – Chociaż kurator.
– Jak przeżyjesz dwie wojny światowe i kupę rewolucji to też taki będziesz. Chodź, Kirył! Teraz to już nawet ja zmarzłem. No, co się krygujesz jak ośmioklasistka przed ginekologiem!
– Obsceniczny mizantrop.
– Po tysiącu przyjaciółek ty też…
– Nie jestem tobą. Nie jestem nawet funkcyjnym, takie wyczyny nie są mi sądzone.
– Daj spokój! – Kotia ciągnął mnie za sobą. – Chodź. Pomyślimy, znajdziemy ci ciekawszą pracę. Co ty na to, żeby być akuszerem, co? Żadnej smyczy! Tylko trzeba pracować w innym świecie, taka jest zasada. Ale przecież Kimgim ci się podoba, nie? A Orysałtyn? Znasz takie niesamowite miasto? To u nich zamiast Moskwy. Często tam bywam.
W głowie mi się kręciło od wydarzeń ostatniej godziny. Chciałem się upić. Albo położyć i zasnąć. A najlepiej upić się i zasnąć.
Zdziwiłem się, gdy Kotia zaprowadził mnie do stojącego na ulicy nissana. Samochód niezbyt luksusowy, ale do tej pory sądziłem, że Kotia w ogóle nie prowadzi. Z jego krótkowzrocznością?
– Po co nosisz okulary? – zapytałem, siadając na przednim siedzeniu.
Kotia włączył silnik, włączył ogrzewanie. Potarł ręce, pochuchał; chyba faktycznie zmarzł.
– Okulary? – Popatrzył na mnie drwiąco. – W okularach bardziej podobam się kobietom. Okulary nadają mi niewinny i naiwny wygląd.
Nie odpowiedziałem.
Kotia wyjechał z pobocza na drogę. Od razu było widać, że prowadzi jak wirtuoz. Zresztą, pewnie wszystko robi po mistrzowsku. W końcu to kurator.
– Wiesz, to nawet lepiej – powiedział w zadumie. – Pewnie, że szkoda Nastii. Ale za to nie muszę już dłużej udawać. I ze smyczy się zerwałeś. To co, chcesz być akuszerem? Wierz mi, to bardzo ciekawe zajęcie! No i na takim stanowisku powinien być człowiek z duszą, z nerwem, a nie taka Iwanowa. Kirył, posłuchaj, umrę z ciekawości! Powiedz wreszcie, jak ją zabiłeś?
– Nie do końca ja. Wieża. – Westchnąłem, przypominając sobie, co czułem, gdy zrywał się mój niewidoczny związek z funkcją. – To było jak scena z horroru. Sufit się rozstąpił, wokół szyi Natalii owinął się ognisty kabel i wciągnął ją do środka. A potem płyty się zsunęły, zatrzasnęły jak szczęki.
– Nie kłamiesz? – zapytał Kotia.
– Nie. Tak właśnie było.
Kotia skręcił gwałtownie. Właśnie wyjeżdżaliśmy z tunelu, ale on nie wjechał na prospekt, lecz na pustą o tej porze ulicę, biegnącą do Ostankino. Zjechał na pobocze do jakichś garaży i hangarów.
– To źle, Kirył. To bardzo źle. Nawet sobie nie wyobrażasz, jak bardzo.
– Dlaczego? Ona żyje?
Kotia pokręcił głową.
– Znasz dowcip o Świętym Mikołaju i małym chłopcu? - zapytał.
– Który?
– Gdy chłopiec zobaczył Mikołaja i woła: „Więc naprawdę istniejesz!”. A Święty Mikołaj z westchnieniem odpowiada: „Tak, naprawdę istnieję. I teraz będę musiał cię zabić”.
Silnik mruczał, ogrzewanie owiewało nas ciepłym powietrzem. Gdzieś w oddali stukały koła pociągu podmiejskiego. Po moście jechał sznur samochodów; miasto budziło się powoli, dla miasta zaczynał się nowy dzień.
Kotia popatrzył na mnie ze smutkiem i surowością.
– Dlaczego, Kotia? – zapytałem.
– Dla ciebie to już nieważne – odparł z goryczą.
Wyciągnął rękę i zacisnął ją na moim gardle. Tylko jedną prawą rękę, ale ucisk był taki, jakby chwycił mnie obcęgami kowalskimi. W oczach mi pociemniało, świat zawirował w pożegnalnym walcu.
– Tak mi przykro… – dobiegł z watowej pustki głos Kotii.
Ostatnim wysiłkiem, w którym nie było już śladu rozsądku, a tylko bezradność, na oślep uderzyłem Kotię prawą ręką, w głowę albo w szyję. Kotia zrobił niedbały gest, jakby opędzał się od muchy; zrozumiałem, że ten ruch powinien mi złamać wszystkie kości ręki…