Nareez spojrzała na Barneya z nienawiścią. W swoim czepku i obszernej koszuli nocnej, z długimi, ciemnymi włosami, opadającymi na plecy, przypominała mu rozzłoszczonego kalifa, przywódcę muzułmanów. Zatrzasnęła za sobą drzwi, zostawiając ich samych.
Barney podszedł do komody, odpinając swoje diamentowo-złote spinki od mankietów.
– Rozbierasz się? – zapytała Sara nieprzyjemnym tonem.
– Chcesz, żebym położył się do łóżka w ubraniu?
– Wolałabym, żebyś w ogóle się nie kładł.
Barney wyjątkowo dokładnie i z niezwykłą cierpliwością wkładał swoje spinki od mankietów i od kołnierzyka do czerwonego atłasowego pudełka, po czym zamknął powoli szufladkę komody. W lustrze widział Sarę. Siedziała sztywno na łóżku z ramionami skrzyżowanymi na piersiach. W świetle lampki naftowej przy łóżku jej twarz wyglądała tak jakoś dziwnie i obco. Równie dobrze mogła być swoją własną siostrą lub podstawioną aktorką.
– Jeśli chcesz wiedzieć, Saro – zaczął Barney, wymawiając każde słowo wyjątkowo wyraźnie -jestem potwornie zmęczony. Przez cały wieczór rozmawiałem z Haroldem o interesach i marzę o tym, żeby się położyć i zasnąć.
– Nareez miała rację, prawda? – zapytała Sara.
– W czym? Nareez nigdy nie ma racji. To zrzędliwa, zazdrosna, głupia, chciwa, przesądna wiedźma.
– Jak możesz?!
– Mogę, bo to prawda. Od samego początku tylko nam przeszkadza. Próbuje ci wmówić, że jestem jakimś lubieżnym potworem i czekam tylko na stosowną okazję, żeby cię zgwałcić. A najgorsze jest to, że ty jej wierzysz.
– Muszę jej wierzyć, Barney. Jest moją nianią. Kocha mnie.
– Tylko dzieci mają nianie, Saro. Jesteś na tyle dorosła, że sama sobie poradzisz, bez jej pomocy. Gdyby to ode mnie zależało, wysłałbym ją z powrotem do Durban następnym wozem, który tam pojedzie. Zrobiłbym to z największą przyjemnością.
Sara patrzyła, jak Barney rozpina koszulę. Ciągle jeszcze miała ten dziwny wyraz twarzy. Sprawiała wrażenie zatroskanej, lecz Barney nie był pewien, czy myśli teraz o sobie, o Nareez czy o nim. Gdyby uważnie przypatrzyć się teraz jej twarzy, można było zobaczyć napięte mięśnie wokół oczu. Małe dziecko w taki właśnie sposób napina mięśnie, kiedy spodziewa się klapsa.
Kiedy zdjął kalesony i stał tak przed nią nagi, zdał sobie sprawę z tego, że być może ona się go boi. Boi się nie tego, że ją uderzy czy wykorzysta. Być może boi się po prostu jego ambicji, tego, że jest Żydem, jego rosnącej pewności siebie w świecie, który był jej obcy i w którym źle się czuła.
Częściowo miał rację. Sara została wychowana w Kolonii, w tradycyjnej angielskiej rodzinie. Była zachwycona, kiedy Barney poprosił ją o rękę, przemierzając przedtem pięć tysięcy mil. Podniecała ją perspektywa zamieszkania w wytwornym dworku, usytuowanym tuż obok kopalni diamentów, lecz bardzo szybko spostrzegła, że rzeczywistość okazała się zupełnie inna i nie była spełnieniem jej marzeń. Życie w Kimberley było trudne, samotne i pełne wyrzeczeń. Barney był co prawda bogaty, lecz po co być bogatym, kiedy nie można sobie nic kupić, nie można pójść do teatru ani na wystawne przyjęcia, nie można wybrać się na polowanie i nie można snuć podniecających intryg towarzyskich, które tak urozmaicały życie. Co to za życie bez podwieczorku o piątej, bez tańców po kolacji, bez statków parowych taty, które przywoziły londyńską modę? Jak mogła się obyć bez potraw, do których przyzwyczaiła się w Durban, i bez opery? Jakże tęskniła za wieczornymi rozmowami z matką przy gorącej czekoladzie i miętowym ciastku.
Czuła się wyobcowana i Barney też stawał się jej coraz bardziej obcy. Widziała, jak rozmawiał z liczącymi się dealerami diamentów, takimi jak Harold Feinberg, i z oddanymi swej pracy geologami, takimi jak Edward Nork. Widziała jak, rozkazywał trzydziestu zabłoconym Murzynom pracującym na działkach diamentonośnych braci Blitz, trzymającym w rękach kilofy i łopaty. Był częścią tego dziwnego i surowego świata, którego Sara bała się, i wiedziała, że nigdy do niego nie przywyknie.
W dodatku stał teraz przed nią nagi i obserwował ją z tym dziwnym wyrazem twarzy, którego zupełnie nie rozumiała. Jej twarz też była dla niego zagadką. Było coś jeszcze, co podkreślało jego inność: penis z obciętym napletkiem, znak miłości Bożej.
– Wolałabym dzisiaj spać sama – powiedziała Sara. – Proszę cię… Nie masz nic przeciwko temu?
– Nadal uważasz, że Nareez ma rację? – zapytał Barney.
– Nie wiem. Wszystko mi się pomieszało. Chcę być sama. Muszę wszystko przemyśleć.
Barney usiadł na brzegu łóżka. Sara z podciągniętym pod szyję prześcieradłem odsunęła się od niego.
– Saro, coś jest nie w porządku między nami, prawda? – zapytał łagodnie Barney.
– Co miałoby być nie w porządku?
– Nie wiem. Tego właśnie próbuję się dowiedzieć. Zaczynam myśleć, że przestałaś mnie kochać. Czasami wydaje mi się, że nigdy mnie nie kochałaś.
– A ty mnie kochasz? – szepnęła Sara.
– Oczywiście. Wiesz o tym.
– I jesteś pewien, że nie kochasz nikogo innego? Dziewczyny o imieniu Natalia?
Barney położył dłoń na jej ramieniu, lecz zaprotestowała, gdy próbował przyciągnąć ją do siebie.
– Jesteś moją żoną, Saro, i to jest najważniejsze.
– Naprawdę? Kiedy mężczyźni uganiają się za Murzynkami w Durban, ich żony wcale im nie przeszkadzają.
– Ja nie jestem taki. Poza tym przecież ciebie kocham.
Sara poprawiła się na łóżku i uważnie mu się przyjrzała.
– Jesteś pewien? Kochasz mnie i tylko mnie?
– Przecież nie okłamywałbym ciebie.
– Przysięgnij – domagała się. – Przysięgnij na Biblię, że kochasz tylko mnie.
Barney uniósł rękę i dotknął jej włosów.
– Czy muszę przysięgać na Biblię, abyś uwierzyła, że cię kocham?
– Jeżeli naprawdę mnie kochasz, to nie powinieneś się wahać.
W sypialni zrobiło się nagle duszno i piekielnie gorąco, tak przynajmniej wydawało się Barneyowi. Pościel pachniała jeszcze olejkiem piżmowym bengalskiej niani. Wstał, podszedł do okna i otworzył je nieco szerzej.
– Składałem uroczystą przysięgę w kościele i w synagodze – powiedział. – Nie mam zamiaru ciągle tego powtarzać i nie możesz tego ode mnie wymagać. Kocham cię i nic więcej nie musisz wiedzieć.
– Ach tak – powiedziała Sara niespodziewanie oschłym tonem, tak jakby dowiedziała się właśnie, że jeden ze służących wziął sobie dwa worki cukru, nie pytając wcale o pozwolenie. – W takim razie Nareez miała rację.
– Na miłość boską! – rozgniewał się Barney. – Jak długo jeszcze będę musiał wysłuchiwać, co ta stara kwoka ma do powiedzenia?
Sara wyplątała się z pościeli i jak strzała ruszyła prosto do szafy. Zdjęła z wieszaka swój długi biały szlafrok, czyniąc przy tym dużo hałasu.
– Co robisz? – krzyknął Barney. – Tylko dlatego, że nie chcę, żeby jakaś…
– Wcale nie o to chodzi – wybuchła Sara, kierując się w stronę drzwi i otwierając je z takim hukiem, z jakim zamknęła je przed chwilą Nareez. – Chodzi o miłość, zaufanie i troskę o mnie. Nie masz pojęcia, jak obco i okropnie się tu czuję. Już teraz jestem nieszczęśliwa, a minęły dopiero dwa dni. Nie próbowałeś mnie nawet pocieszyć, nie starałeś się, abym poczuła się tu jak u siebie w domu. Bez przerwy na mnie krzyczysz, na mnie i na Nareez. Uważam, że zachowujesz się podle i nie mam zamiaru zostać tu ani chwili dłużej.