– Saro…
– Nie mam zamiaru cię słuchać. Nienawidzę cię! – Mówiąc te słowa, ruszyła boso po korytarzu, popłakując przy tym jak duszek litujący się nad sobą samym.
Barney stał przez chwilę nieruchomo, wpatrując się w otwarte drzwi. Po chwili zamknął je. Westchnął ciężko. Po raz pierwszy od długiego czasu miał ochotę się napić. Usiadł na brzegu łóżka, oparł brodę na dłoniach i popadł w zadumę. Zastanawiał się, jak radzi sobie Mooi Klip i czy Pięter urósł od ostatniego razu.
Położył się po stronie Sary, lecz długo nie mógł zasnąć. Obudził się o piątej nad ranem. Miał sen, że Dżentelmen Jack pobrudził błotem jego nowe dywany. Wstał i uklęknął przed oknem, przez które widać było zawieszoną w powietrzu ognistą kulę słońca. Z większym niż zwykle skupieniem odmówił schach ris, modlitwę poranną.
Dwa dni później, w piątek wczesnym popołudniem, rozmawiał z Haroldem Feinbergiem. Obaj byli po trzygodzinnym spotkaniu z tłustymi, dobrze ubranymi prawnikami Rosę Innes Diamond Mining Company, z którymi negocjowali kupno sześciu działek. Zazwyczaj Joel brał udział we wszystkich negocjacjach, jednak tego dnia ciśnienie baro-metryczne spadło, a niebo od północy pochmurniało i szarzało, na domiar złego dokuczliwe kurzawy szalały po stepach. W dni takie jak ten Joel nie wychodził ze swojego apartamentu w tylnej części Vogel Vlei. Leżał przy zasłoniętych zasłonach i zmagał się z potwornym bólem.
Nie pomagała mu wówczas ani whisky, ani morfina. Skurcze mięśni wzmagały się niczym ataki dzikiej bestii. Kiedy usłyszał, że jeden z Murzynów został zaatakowany i poturbowany przez lwicę, tylko się roześmiał.
– Lwy dobierały się do mnie ze sto razy.
W czasie spotkania Harold wyglądał na zmęczonego. Miał lekką nadwagę, narzekał też, że serce szamoce się mu w piersiach jak słoń tańczący w węgierskim balecie.
– To przez pracę – narzekał, choć Joel domyślał się, że prawdziwą przyczyną była ładna młoda Francuzka z Na-tal, dziewczyna, która jemu samemu kiedyś się podobała, a którą widział ostatnio na głównej ulicy z Haroldem, a potem w Woodhouse Restaurant przy kolacji.
Około trzeciej Barney doszedł do porozumienia z prawnikami Rosę Innes. Stanęło na tym, że firma braci Blitz kupi cztery działki za siedemdziesiąt pięć tysięcy funtów, gwarantując sobie jednocześnie prawo do nabycia dwóch pozostałych za dwa tygodnie. Prawnicy podali im ręce, zimne i nieprzyjemne w dotyku jak indycze pazury, po czym wyszli. Harold podszedł do swojego biurka z żaluzjowym zamknięciem, które znajdowało się w rogu pokoju, wyjął butelkę brandy i nalał sobie do dużego kieliszka.
– Chcesz też? Uczcijmy to.
Barney potrząsnął głową. Stał przy oknie. Na dole, na ulicy mignęła mu właśnie Agnes Joy, z domu Knight. Była w towarzystwie dwóch wysokich, młodych kopaczy. Rozpoznał Hugha Johnsona i Davida Mackie, dobrze prosperujących młodych właścicieli Cape Star Diamond Company. Obok Barneya, Johnson i Mackie byli najbogatszymi ludźmi w mieście. Agnes odrzuciła głowę do tyłu i roześmiała się, a potem Barney zobaczył, że Mackie ukradkiem ścisnął jej dłoń.
Harold podszedł do Barneya, popijając brandy.
– To Agnes, prawda? – zapytał, a Barney skinął głową. – Ta dziewczyna powinna być trochę bardziej ostrożna. Psuje sobie reputację.
– Dlaczego? Bo śmieje się na ulicy?
– Wiesz, o co mi chodzi. Nie mam pojęcia, po co wyszła za tego grubego Australijczyka z kółka teatralnego. Nawet nie umie grać.
– Lepiej już pójdę – stwierdził Barney. – Sara planuje na dzisiaj wcześniejszą kolację.
– Jak się zadomawia?
– Całkiem nieźle. Jest jej ciężej, niż się spodziewała, ale myślę, że prędko się przyzwyczai.
Harold pokazał ręką na okno wychodzące na murowane fasady i dachy z blachy falistej z kominami.
– Za pięć lat nie pozna tego miejsca. Będzie tu jak na West Endzie w Londynie. Pamiętasz, jak wszystko tu wyglądało, kiedy przyjechałeś? Tę starą chałupę, w której pracowałem, i tę irlandzką kurwę w domu obok? To były ciężkie czasy!
Barney zdjął kapelusz z wieszaka i wytarł go rękawem.
– Jestem zadowolony z porozumienia z Rosę Innes – powiedział. – Lecz chciałbym zająć się Octahedron Company tak szybko, jak to tylko możliwe. Mamy kapitał, pora przyspieszyć. Ostatnio wszystko toczyło się w zbyt powolnym tempie, nie uważasz? Wiem, że mnie tu nie było, ale Rhodes kupił już jedną trzecią kopalni De Beers i niech mnie diabli, jeśli pozwolę się prześcignąć.
– Słyszałem, że Rhodes rozpoczął współpracę z Alfredem Beitem – wtrącił Harold.
– Z Alfredem Beitem? Czy on nie pracuje dla Lippert & Company w Hamburgu?
– Pracował. Ale potem został partnerem Julesa Po-rges, a wszyscy wiedzą, że to najlepiej prosperujący kupcy diamentów na całym świecie, to nie ulega wątpliwości. To geniusz. Myślisz, że ja jestem geniuszem? Beit pamięta każdy kamień, którym kiedykolwiek handlował. Jeden z ludzi Dunkana próbował sprzedać mu kilka kradzionych kamieni, a on w mgnieniu oka rozpoznał, że to te same diamenty, które trzymał w rękach siedem lat temu.
Barney podniósł brwi:
– Więc czeka nas twarda walka?
– Z Beitem? Oczywiście? Beit powiedział mi kiedyś, że jedynym jego celem w życiu jest posiadanie wszystkich kopalni diamentów w Afryce.
– No to z Rhodesem świetnie do siebie pasują. Harold zszedł z Barneyem na dół, bo musiał za nim zamknąć. Po drodze zapytał ni stąd, ni zowąd:
– A tak przy okazji, słyszałeś już o tym olbrzymim diamencie?
Barney otworzył drzwi frontowe i natychmiast rozległ się hałas upalngo popołudnia: wozy, śmiech i odległe dźwięki pracujących urządzeń wyciągowych. Jakiś Bantu siedział na chodniku i grał na instrumencie, który przypominał okarynę. Muzyka sączyła się sennie i monotonnie.
– Olbrzymi diament? – zdziwił się Barney i potrząsnął głową. – Co to ma być, dowcip?
Harold oparł się o drzwi. Był cały spocony. Rozluźnił krawat, żeby swobodniej oddychać.
– Nie jestem pewien – powiedział. – Słyszałem coś takiego od jednego z czarnych, który pracuje na działce Isaacsów. Zapytał mnie tak: „Szefie, ile taki kamień jest wart?" Równocześnie dotknął swoim kciukiem wskazującego palca, pokazując w ten sposób wielkość diamentu.
– Diamenty nie są takie duże – powiedział Barney. – W każdym razie nie tu, w Afryce Południowej.
– Dlaczego nie? – zdziwił się Harold. – A Koh-i-Noor miał przecież sto osiem karatów. A French Blue? Ten miał sześćdziesiąt siedem karatów. Zapomniałem o Florentine. Miał sto trzydzieści karatów, pamiętasz?
– No tak, ale to były indyjskie diamenty. A poza tym diament, o którym mówił ci twój Murzyn, musiałby być dwukrotnie większy od nich, dwukrotnie większy od Florentine. To bajka, Haroldzie, nic więcej. Wiesz, jacy oni są, gdy wypiją trochę whisky.
– Nie wiem – powiedział Harold – nie wyglądał na pijanego i nie wydaje mi się, żeby próbował mi wcisnąć jakąś ciemnotę. Zapytał tylko, ile taki kamień mógłby być wart. Ja odpowiedziałem mu, że to zależy od tego, kto chciałby taki diament kupić, że rynkowa cena diamentów nie jest w tym przypadku tak istotna. Wtedy on do mnie: „To chyba trudno go będzie sprzedać, szefie?" a ja do niego: „Tak, oczywiście". Jeżeli ten diament ma naprawdę ponad trzysta karatów, to daję głowę, że można go sprzedać za ponad milion funtów. Może nawet więcej, jeśli dałoby się namówić do kupna rząd.
Barney otwierał i zamykał na przemian drzwi. Czuł na twarzy lekki wiatr. Ta historia z diamentem irytowała go i drażniła jak kamień w bucie. Budziła w nim dziwne emocje i uczucia, a ponadto tłumaczyła specyficzną atmosferę, którą wyczuwał od czasu powrotu z Durban.