– Co jeszcze mówił ten Murzyn? – zapytał Harolda. – Czy mówił, że widział go na własne oczy?
– Nie – odparł Harold. – Ale myślę, że gdyby go nie widział, nie pytałby mnie o jego cenę. Lecz gdzie mógłby go widzieć? Sam sobie zadałem takie pytanie.
– Isaacs graniczy tylko z trzema działkami: Francis & Company, The Griqualand Diamond Mining Company, no i z moją. Mamy więc cztery możliwości.
– Razem z twoją – powiedział Harold.
– Tak – zgodził się Barney. – Razem z moją.
– Martwią mnie konsekwencje wynikające ze znalezienia tak dużego diamentu – powiedział Harold i otarł czoło pogniecioną chusteczką. – Sami zarobią milion funtów, ale wiesz przecież, jak zareaguje rynek. Kopacze zaczną wydobywać dwa razy szybciej niż zwykle, bo będą chcieli znaleźć coś większego. Rynek znowu zostanie zalany tak jak w 1874 roku. Wtedy potrzebne były aż cztery lata, żeby podnieść cenę, a jeśli teraz znowu zacznie spadać, to wielu dealerów się nie utrzyma.
Barney położył rękę na ramieniu Harolda.
– Ja bym tak się nie martwił. Prawdopodobnie to zwykła plotka. Może ktoś wykopał pokaźny kawałek kwarcu?
– Nie wiem – odparł Harold. – Po prostu nie wiem. Ale zatrzymaj to dla siebie, dobra? Wyimaginowany diament może spowodować taką samą panikę jak prawdziwy.
– Możesz się przynajmniej pocieszyć jednym – powiedział Barney. – Kupując dzisiaj po południu działki Rosę Innes, postawiliśmy krok we właściwym kierunku. Pewnego dnia będą tylko dwie czy trzy spółki diamentowe, sprawujące kontrolę nad wszystkimi kopalniami w Afryce Południowej i wtedy sami będziemy mogli dyktować ceny.
Harold trzymał dłoń na piersiach. Nie mógł złapać oddechu i tak się pocił, że jego twarz wyglądała, jakby była pokryta miodem.
– Chyba już nie doczekam tych czasów.
– Dobrze się czujesz? – zapytał Barney, marszcząc brwi.
– Zbyt dużo pracy – powiedział Harold, robiąc duże przerwy między każdym wymawianym słowem, ciężko przy tym dysząc. – Idź już. Zobaczymy się w środę na wydawanym przez ciebie obiedzie.
Barney stał w drzwiach, aż Harold wszedł z powrotem na górę do swojego biura. Słyszał ciężko stawiane przez niego kroki. Potem wyszedł na ulicę. Popołudnie było pochmurne i wilgotne. Poprawił kapelusz na głowie i wolnym krokiem szedł po chodniku w kierunku bocznej ulicy, na której czekał jego powóz. Nowy, czarny woźnica Michael siedział na pudle w samej tylko koszuli, poszarpanych spodniach i eleganckim czarnym szapoklaku. Odpowiednie stroje dla służby nie zostały jeszcze zamówione w Capetown.
– Z powrotem do Vogel Vlei, szefie? – zapytał Michael, strzelając z bata.
– Tak. – Barney był wyraźnie zdenerwowany. Po chwili zagadał do woźnicy. – Michaelu?
– Tak, proszę pana, szefie.
– Czy słyszałeś ostatnio o jakimś diamencie?
Michael gwizdnął na konie, które posłusznie skręciły, wykonując przy tym pół obrotu.
– O diamencie, szefie? O jakimś szczególnym diamencie, szefie?
– Zgadza się. O jakimś szczególnym diamencie.
– Coś tam słyszałem, szefie.
Barney oparł się wygodnie i skrzyżował nogi, starając się wyglądać na odprężonego.
– Coś słyszał, Michaelu? Czy ktoś mówił ci o olbrzymim diamencie? Dużym jak jajo orła?
– Pan też coś słyszał, szefie.
– Słyszałeś coś więcej? Nie wiesz, kto go znalazł, albo gdzie?
– Nie wiem, proszę pana. Ale słyszałem, że ktoś płaci, żeby to się nie rozeszło.
– I nie wiesz kto?
Michael kazał koniom jechać wzdłuż Main Street i wkrótce minęli wszystkie biura, domy i przybudówki, w których mieściły się sklepy. Dzień był przeraźliwie nudny.
– Gdybym wiedział, kto to jest, szefie, byłbym już pod jego drzwiami i prosił o pieniądze w zamian za trzymanie języka za zębami. Nie dlatego, że pan mi źle płaci, szefie. Pan płaci najlepiej w całym Kimberley.
Barney milczał. Starał się przypomnieć sobie coś, o czym dowiedział się dwa, trzy dni temu. Jedno słowo, kilka słów. Miał przeczucie, że zdarzyło się coś niezwykłego i komuś zależało na tym, żeby się o tym nie dowiedział.
Joel wstał już z łóżka, kiedy Barney wrócił do Vogel Vlei, ale był nadal w złym humorze. Kazał sobie przynieść herbatę, po czym odesłał ją z powrotem, bo była zimna, i nie dostał biszkoptów. Leżał teraz rozwalony na kanapie, lewą nogę położył na stosie poduszek, popijał whisky prosto z butelki i mruczał coś sam do siebie, tak jakby komuś wygrażał.
Barney wszedł do pokoju i od razu skierował się ku oszklonym drzwiom. Idąc po indyjskim dywanie, nawet nie spojrzał na Joela. Scena, którą zobaczył, przypominała jeden z zaczarowanych krajobrazów namalowanych przez Claude'a Lorraine'a: dwaj Murzyni przy pracy, z motyką w ręce wyrównywali duży teren, który Barney przeznaczył na wybieg dla koni. W powietrzu unosił się delikatny, upajający zapach, który po wielu latach zawsze będzie mu się kojarzył z Afryką. Słońce padało na zakurzone bruzdy i odbijało się od uniesionych motyk Murzynów. Barney słyszał też odległe głosy rozmawiających ze sobą mężczyzn.
– Twoja żona układa włosy przed zejściem na kolację – obwieścił Joel ochrypłym głosem.
– Nie! – zachichotał.
– Nieprawda. Jeszcze ich nie układa. To znaczy później będzie układać. Teraz je myje.
Barney zamknął drzwi.
– Ile już wypiłeś? – zapytał obojętnym tonem.
– Proporcjonalnie do skonsumowanego przeze mnie wcześniej proszku Dovera, prawie nic. To dopiero druga butelka, jeśli koniecznie chcesz wiedzieć. Pierwszą prawie całą zwymiotowałem.
– Daj mi ją – powiedział Barney, wyciągając rękę. Joel przycisnął butelkę do piersi i energicznie potrząsnął głową.
– Nie twój biznes, braciszku.
– Dobra – zgodził się Barney. – Ale jeżeli masz zamiar pić, wracaj do swojego pokoju. Nie chcę, żebyś tu leżał i robił z siebie przedstawienie.
– Przedstawienie? Ja? – zaprotestował Joel.
– Ruszaj na górę – powiedział Barney.
– I ty to nazywasz przedstawieniem? Dobre sobie! Przecież cały dom już wie, że wyrzuciłeś Nareez ze swojej sypialni, że ty i Sara spaliście tutaj ze sobą najwyżej jeden raz! Przedstawienie! Dobre sobie!
– Wynoś się! – warknął Barney.
– Idę – oznajmił Joel. – Już sobie idę. Ale gdybym był tobą, nie rozgłaszałbym wszystkim o swoich kłopotach osobistych. Naprawdę! Co sobie służba pomyśli, kiedy słyszy te kłótnie i bójki na górze?
– Wynoś się stąd, zanim cię kopnę.
Na chwiejnych nogach, kuśtykając i wędrując od jednego mebla do drugiego, chwytając się po drodze kremowego gzymsu przy kominku, dotarł w końcu do schodów. Barney szedł kilka kroków za nim.
– Jesteś głupi, rozumiesz? – dyszał Joel, stojąc przy schodach. – Takiego skończonego idioty jak ty jeszcze nie spotkałem.
Potem chwycił się poręczy obiema dłońmi i zaczął się powoli wspinać na drugie piętro. Barney, zaciskając usta z gniewu, frustracji i zwykłej rozpaczy, stał przy schodach i obserwował Joela, nie ruszając się z miejsca, nawet nie próbując mu pomóc. Najgorsze było to, że chciał to zrobić, chciał wbiec na schody i podać mu rękę, chciał mu pokazać, że mimo wszystko ciągle jeszcze byli braćmi, narodzonymi z tej samej matki i wychowanymi w tej samej kamienicy na Clinton Street. Joel wgramolił się w końcu na górę i przechylał się teraz niebezpiecznie przez barierkę. Miał tak dziwaczny wyraz twarzy, że przypominał ulepioną z gliny chimerę.
– Słyszysz mnie, głupku?! – krzyknął. – Nie powinieneś obnosić się ze swoimi niepowodzeniami osobistymi! – Powiedziawszy te słowa, poczłapał do swojej sypialni. Po drodze potknął się i wpadł na przykryty płótnem kufer stojący w korytarzu.