Nie słyszał, kiedy otworzyły się drzwi. Nie widział też Sary, jej ciemnych włosów rozrzuconych na poduszce, jej wypieków na twarzy, jej dziwnie spokojnych i zamyślonych oczu, którymi wpatrywała się w swoją indyjską nianię Nareez, stojącą na korytarzu nieruchomo jak myśliwy podchodzący do zwierza.
Sara do samego rana nie zmrużyła oka. Słyszała oddech Barneya, słyszała, jak mruczał przez sen. Z jednej strony wstydziła się swojego lubieżnego zachowania, ale wiedziała, że podjęła właściwą decyzję. Uspokoiła się. Była już pewna, szczególnie teraz, kiedy pozbyła się napięcia seksualnego, że wcale nie kocha Barneya, nie tak jak jej matka kochała ojca. Wiedziała, że nie w taki sposób kobieta powinna kochać i szanować swojego małżonka.
Barney wydawał się Sarze przystojny i pociągał ją od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyła. Był niezwykle męski, zresztą nadal tak uważała. Często obserwowała jego profil w świetle wieczornego słońca i nie mogła wtedy oderwać od niego oczu. Lecz on zupełnie jej nie rozumiał, nie miał też pojęcia, co było dla niej ważne w życiu i dlaczego. Widział tylko jej nagłe zmiany nastroju, ale uważał je za zwykłe wybryki oraz przejawy jej kapryśnej natury. A prawda była taka, że wszystko, co Sara robiła i mówiła, układało się w logiczną całość oraz potwierdzało fakt, że była angielską córą z krwi i kości.
To nie jego wina. Nie znał po prostu zwyczajów i rytuałów Anglików przebywających za granicą. Był Amerykaninem i Żydem. To wszystko utrudniało mu zrozumienie Boga, Królowej i Ojczyzny; dworskiej etykiety, która dyktowała modę, sposób zachowania się przy stole, podpowiadała, w jakich miejscach należy być obecnym i kiedy; wszystkich tych zawiłości związanych ze składaniem wizyt towarzyskich oraz dlaczego było się w bardzo kłopotliwym położeniu, kiedy stawało się oko w oko z osobą, w której domu zostawiło się kiedyś swoją wizytówkę.
Barney nie miał pojęcia o hurra mem (indyjskie wyrażenie, które matka Sary, prawdziwa hurra mem, przywiozła z Indii), nie był w stanie przeniknąć umysłu dziewczyny, która wyrastała w świecie klubów, polo, pięknej bielizny i pikników, w świecie służących tubylców i corocznych pokazów gimnastycznych, w świecie, w którym rywalizacja między żoną poborcy podatkowego a żoną pułkownika podniecała przez wiele tygodni całe miasto, w świecie, w którym człowiek, który przez roztargnienie włożył na głowę hełm tropikalny po zachodzie słońca, dopuścił się okropnego przewinienia.
Sara straciła głowę, kiedy Barney tak nieoczekiwanie poprosił ją o rękę. Jego majątek też zrobił na niej wrażenie. Oprócz tego podniecał ją, nadal zresztą tak było, choć już nie tak jak na początku. W końcu angielskie damy zamieszkałe w Koloniach charakteryzowały się nie tylko przestrzeganiem norm towarzyskich oraz wdziękiem. Cechowała je również dzika zmysłowość, typowa dla ludzi żyjących w gorącym klimacie. Pewna osoba opisała kiedyś ich życie jako wspaniałe pasmo wydawanych przyjęć, wieczorków towarzyskich, pikników oraz zdrad małżeńskich. Z drugiej strony tylko te sztywne normy towarzyskie, które sami sobie narzucali, ratowały ten odizolowany, stary świat, nie dając mu utonąć w pijaństwie, rozstrojach nerwowych oraz rozpaczy. Nie było mile widziane chodzenie z kieliszkiem w ręku przed zachodem słońca lub po obiedzie. Nie należało też puszczać się na prawo i lewo, żeby wszyscy (szczególnie mąż) o tym wiedzieli. Ścisłe stosowanie się do reguł gry uchroniło już wiele wspaniałych kobiet przed katastrofą.
Lecz tu, w Kimberley, nie było w ogóle żadnych obyczajów towarzyskich, ani dobrych, ani złych. Sara, która wychowała się wśród ludzi stosujących się do pewnych norm, myślała na początku, że jakoś się bez tego wszystkiego obejdzie. Teraz jednak doszła do wniosku, że to niemożliwe. Barney nie byłby nawet w stanie wyobrazić sobie tego wszystkiego, czego jej brakowało. Była to bardzo poważna przeszkoda, która zagradzała im drogę do szczęścia.
Sara zdecydowała, że nie będzie pogrążać się w czarnych myślach. Największą zaletą burra mem, oprócz jej doskonałego obycia towarzyskiego i niezawodnego kobiecego instynktu, była umiejętność radzenia sobie w trudnych sytuacjach. Zrobi wszystko, by być dla Barneya dobrą żoną, będzie go kochać tak długo, jak to będzie możliwe, będzie z nim sypiać, kiedy tego zapragnie. Lecz ambicja nie pozwoli jej na wycofanie się z życia towarzyskiego, zrobi wszystko by uważano ją za ozdobę Afryki Południowej. Wykorzysta każdą okazję, aby to osiągnąć.
Poczuła, że będzie w stanie uparcie dążyć do obranego celu. Gdyby Barney wiedział, jak bardzo potrafi być bezwzględna, spędzałoby mu to sen z powiek. To jedyne dziecko, które mu podaruje.
Joel nie wychodził z pokoju przez cały szabat i przez prawie całą niedzielę. Drzwi od jego sypialni były przez cały ten czas zamknięte, raz tylko poprosił o przyniesienie na górę rosołu z kury. Barney wchodził na górę dwa czy trzy razy, lecz Joel nie chciał z nim rozmawiać i wpuścił go dopiero w niedzielę wieczorem.
Kiedy w końcu otworzył drzwi, Barney zobaczył, że w pokoju panował półmrok, zasłony były zaciągnięte, a w po-! wietrzu unosił się nieprzyjemny zapach. Miał wrażenie, żel Joel w ogóle się ostatnio nie mył. Miał na sobie ciemnonie-j bieski szlafrok. Siedział w swoim fotelu i czytał książkę: o wiejskich domach w stanie Nowy Jork i na Long Isla.
– Dobrze się czujesz? – zapytał go Barney. – V. & otworzę okno?
Joel wzruszył ramionami, nie miał najwyraźniej nie; przeciwko temu. Barney odsunął jedną zasłonę i otworzył; okno, które wychodziło na tył domu. Chłodny podmui wiatru wpadł do pokoju i zwiał z biurka Joela kartkę papieru. Barney podniósł ją, spojrzał i zobaczył rysunek dużego imponującego domu z portykiem, kolumnami oraz ogrodami.
– Masz jakiś pomysł na rozbudowanie Vogel Vlei? – zapytał. – Cieszę się, że to cię interesuje.
Joel nic nie odpowiedział. Pochylił się tylko do przodu, wyrwał Barneyowi kartkę z rąk i schował ją za sobą. Ba; patrzył na niego przez minutę czy dwie, po czym usiadł brzegu łóżka, splótł dłonie, przypominając ojca rozmawiającej go z uczniem, który został właśnie przyłapany za oranżerią.
– Joelu – zaczął – wiem, że znalazłeś diament. Wiem też, że gdzieś go ukrywasz.
– Ach tak – powiedział Joel, przewracając kartkę książki.
– Joelu, posłuchaj, jesteśmy równoprawnymi wspólnikami w tym diamentowym interesie, prawda? Jeżeli znalazłeś diament, który jest naprawdę wart milion funtów, to dostaniesz przecież swoje pięćset tysięcy. Gardzisz taką forsą?
Joel zamknął książkę i odważnie spojrzał Barneyowi w oczy.
– Jaki diament? – udawał zdziwienie Joel.
– Diament, o którym powiedział mi Harold, o którym mówiła mi Mooi Klip i o którym Dżentelmen Jack tak bardzo boi mi się powiedzieć. Wiesz doskonale, o jaki diament chodzi!
– Czy znalazłeś ten diament, kiedy przeszukiwałeś dom? Może pod podłogą? W mydle? Dlaczego nie zajrzysz mi do dupy, może tam go schowałem?
– Jeśli nie znajdę go do czasu twojego wyjazdu do Capetown, to zajrzę i tam. I wcale nie żartuję.
– Niech Bóg mnie broni, jeśli myślę, ze ty żartujesz, Barney. Niech Bóg mnie broni! Ty przecież nigdy nie żartujesz. Prędzej byś trupem padł, niż zażartował.
Barney wstał.
– Chcę ten diament, Joelu. To wszystko, co mam do powiedzenia.
– Diament, diament, diament! Zwariuję, jeśli nie przestaniesz marudzić o tym diamencie!
Zrezygnowany Barney opuścił pokój Joela i zamknął za sobą drzwi, lekko je zatrzaskując. Stuk. Więc dobrze. Sam tego chciałeś. Potem zszedł szybko na dół i zawołał Michae-la, każąc mu przygotować konie. Jechał do Kimberley porozmawiać z Haroldem.