– Jestem twoją żoną – syknęła Sara. – Jak śmiesz tak do mnie mówić?
Barney stał z opuszczonymi ramionami i patrzył na Sarę tak, jakby chciał porazić ją własnym spojrzeniem.
– Mogę tak do ciebie mówić, bo wydaje mi się, że to wszystko prawda.
– Tak ci chodzi o prawdę, co? Jesteś taki szlachetny, uczciwy i litościwy. Problem w tym, mój kochany, że twoja litość jest jak przekleństwo. Jesteś tak bardzo nieugięty, że miażdżysz wszystkich wokół siebie, nie rozumiejąc przy tym własnej siły. Czy zastanowiłeś się przez chwilę, mój drogi, jaki twoja ambicja ma wpływ na innych ludzi? Chcesz posiadać całą kopalnię w Kimberley i najgorsze jest to, że tak właśnie się stanie. Nareez zrozumiała, do czego dążysz, i robiła, co mogła, żeby uchronić mnie przed upadkiem pod ciężarem twojego miłosierdzia, twojego poczucia obowiązku i winy, którą czujesz, ponieważ ożeniłeś się ze mną. Ale dlaczego masz się czuć winny? Prawdopodobnie się nie kochamy, lecz nie jesteśmy jakimś wyjątkiem, tysiące par ma takie same problemy. Jestem tak samo odpowiedzialna za to, co się stało, jak ty. Oczarowałeś mnie, kiedy w tak niekonwencjonalny sposób poprosiłeś mnie o rękę. Dopiero co straciłam narzeczonego i śmiertelnie nudziłam się w domu. Spieszyłam się do tego małżeństwa tak samo jak ty. Być może byłam niekiedy chłodna i nieprzyjemna. Może byłam sztywna. No cóż, taka już jestem, choć nie zawsze. Kłopot w tym, że mam popękaną linię życia. Jednego dnia jesteś mi bardzo bliski, a następnego tak mi działasz na nerwy, że najchętniej w ogóle bym z tobą nie rozmawiała. Ale na miłość boską, Barney, nie lituj się nade mną, nie obwiniaj się i nie udawaj, że wszystko jest w porządku. W przeciwnym razie wpędzisz mnie do grobu, tak jak wpędzasz do grobu swojego brata oraz Natalię Marneweck. Nie zdajesz sobie sprawy, jak wielką masz władzę nad ludźmi, Barney. Jesteś jak spadająca lawina – lawina z zasadami, która nie zmieni kierunku, ponieważ nie pozwala jej na to sumienie, poczucie obowiązku oraz niepohamowana, wygórowana ambicja.
Barney otworzył usta i zaraz je zamknął, nic nie mówiąc. Kumulowała się w nim jakaś straszna energia, czuł się jak ciężarowiec, który nie może utrzymać sztangi nad głową, dostaje zawrotów głowy i wreszcie puszcza ją na ziemię.
– To nie jest odpowiednie miejsce na takie rozmowy – powiedział wreszcie.
– Wiem – zgodziła się Sara. – Ale to musiało zostać powiedziane.
Skinął głową, zdezorientowany, wyprowadzony z równowagi.
– Czy myślisz, że możemy…? – Nie mógł znaleźć odpowiednich słów. W końcu powiedział tylko: – Przepraszam.
– Nie przepraszaj – powiedziała szybko Sara. – Teraz idę się trochę rozejrzeć. Cała się trzęsę, jeśli chcesz wiedzieć. Muszę się uspokoić, jakaś lekka rozmowa dobrze mi zrobi.
– Odpowiedz mi tylko na jedno pytanie – powiedział Barney, tym razem delikatnie ujmując jej dłoń. – Czy naprawdę bałaś się, że zarobię milion funtów i ty nic z tego nie dostaniesz? Bałaś się tak bardzo, że…
Sara trochę się zastanawiała, a następnie dwuznacznie głową kiwnęła, co prawdopodobnie oznaczało, że nie chodziło o strach, lecz nie potrafiła znaleźć lepszego słowa, żeby zrozumiał, o co jej chodziło.
– W takim razie dlaczego… – zaczął Barney, lecz w tym momencie rozległ się głośny krzyk, hałas tłuczonych półmisków oraz przewracających się waz z zupą, i nagle Joel runął na ziemię, ciągnąc za sobą długi lniany obrus, a wraz z obrusem jabłka, śliwki, noże, widelce i pokrojoną na plasterki szynkę. Żółty ser Gouda potoczył się po jadalni i zniknął za aksamitnymi zasłonami, tak jakby miał tam coś do załatwienia.
– Przewrócił się! – krzyknęła Fanny Bees, aktorka, która stała blisko niego. – Zaczął się chwiać jak drzewo i potem nagle upadł!
Po kilku fałszywych akordach muzyka nagle ucichła. Barney uklęknął przy Joelu i zdjął mu krawat. Joel był siny wokół ust, lecz nadal oddychał. Jego lewa ręka drżała i zaciskała się nerwowo – zbyt dużo wysiłku kosztowało go podpieranie się laską. Otworzył oczy i patrzył przez chwilę na Barneya jak człowiek próbujący zobaczyć dno w studni.
Barney podniósł wzrok na zgromadzonych wokół gości.
– Niech ktoś pomoże mi go przenieść do pokoju gościnnego. Położymy go na kanapie.
– Nie dotykaj mnie – wyszeptał Joel. – Tylko mnie nie dotykaj.
– Joelu – upierał się Barney – nie możesz tutaj leżeć.
– Nie uważasz, że dostatecznie dużo przez ciebie cierpiałem, ty świnio?
Barney chwycił za obrus i gwałtownym ruchem wyszarpnął go spod pleców Joela.
– Trzymaj za zębami ten swój parszywy język – powiedział głosem drżącym z gniewu i podniecenia. Chciał go jednocześnie uderzyć pięścią i objąć. Boże, ileż musiał wycierpieć, pomyśleć, że posunął się aż tak daleko!
Krępy, rudowłosy kupiec diamentów o nazwisku Na-than Golden przykucnął na podłodze i zaoferował swą pomoc.
– Dobra, Barney, ja chwycę go za ramiona.
– Nie dotykaj mnie nawet jednym palcem – ostrzegał Joel.
Barney schylił się i chwycił Joela za kostki.
– Możesz sobie mówić, co chcesz, Joełu. Nie możesz leżeć na środku podłogi w jadalni, cały w owocach. Jesteś chory i przeniesiemy cię do pokoju gościnnego. Trzymasz go, Nathanie?
Nathan chwycił Joela pod pachy swoimi tłustymi rękami i uniósł.
– Barney! – zawołał Joel. Następnie skrzeczącym głosem, który sparaliżował wszystkich w jadalni, zawołał jeszcze raz: – Barney! Na miłość boską, Barney!
Barneyowi ciarki przeszły po grzbiecie.
Nathan Golden szeroko otwartymi oczami spojrzał na Barneya. Był śmiertelnie przerażony. Na czole pojawiły mu się nabrzmiałe żyły. Barney spojrzał w dół i zobaczył, że twarz Joela wyglądała jak gumowa karnawałowa maska, bezlitośnie wywrócona na lewą stronę. Joel tak bardzo cierpiał, że nie mógł mówić, mógł tylko leżeć na podłodze i modlić się, żeby Nathan i Barney zostawili go w spokoju.
– Połóżmy go, ostrożnie! – powiedział Barney do Nathana, a potem zwrócił się do Sary: – Przynieś mi kilka poduszek. Podeprzemy mu głowę. Horacy, przynieś mi jakieś ostre nożyczki z kuchni, szybko. I kilka ręczników.
Sara przyniosła dwie czy trzy jedwabne poduszki i ostrożnie wsunęła Joelowi pod głowę. Był on teraz prawie nieprzytomny i ślina spływała mu z kącika ust. Od czasu do czasu całym jego ciałem wstrząsały gwałtowne skurcze mięśni, a oczy otwierały się i patrzyły na Barneya z tą dziwną, nieludzką obojętnością, którą widziało się tylko w oczach umierających lub dopiero co narodzonych.
Horacy też przybiegł na ratunek i wręczył Barneyowi nożyce, którymi odcinali skrzydełka kurczaków, oraz sznurek. Goście bankietowi stali w zupełnej ciszy, gdy Barney złapał lewą nogawkę spodni Joela i przeciął ją aż do krocza. Niektóre z pań odwróciły się, lecz większość nie ruszyła się ze swoich miejsc, patrząc z fascynacją na obrzezany członek Joela i czekając na dalszy bieg wypadków. To nie były damy z Capetown.
Nogawka spodni Joela przykłeiła się w jednym miejscu do uda. Ze skrzepłej krwi oraz płynu limfatycznego powstał strup. Kiedy Barney chciał ją delikatnie oderwać, Joel wpakował sobie rękę do ust i rozległ się pojedynczy charkot. Najwidoczniej zrozumiał, że najgorsze było jeszcze przed nim, bo nie wyjmował ręki z ust. Barney chwycił jeden z przyniesionych przez Horacego z kuchni ręczników i zanim przystąpił do dalszego odrywania nogawki, wepchnął go pod udo Joela. Potem zwrócił się do Nathana Goldena:
– Whisky. Przynieś mi pełną butelkę whisky.
Wszyscy czekali, przypominając zupełnie gustownie ubrane manekiny krawieckie, a Nathan, skrzypiąc butami, podszedł do baru i wyjął z niego butelkę szkockiej.